Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ale nie dają. W ten sposób społeczeństwo zostaje oszukane. — Cel nigdy nie uświęca środków - powiedziała Janet. — Bądź konsekwentna i spójrz uczciwie na siebie samą. Chyba zapominasz, że to wszystko był twój pomysł. No cóż, może rze- czywiście powinniśmy dać spokój, może powinienem wrócić do Bostonu i wziąć się za swój doktorat. — Niech będzie! - zawołała zdenerwowana Janet. - Niech będzie, zrobimy to, co musimy zrobić. — Potrzebujemy dokumentacji i cudownego leku - Sean wstał i przeciągnął się. - Więc chodźmy. — Teraz? - spytała Janet w panice. - Jest prawie dziewiąta. — Pierwsza zasada włamywacza: Rób, co masz robić, kiedy nikogo nie ma w domu. To idealna pora. Poza tym mam oficjalny pretekst: powinienem wstrzyknąć następnym myszom pierwszą dawkę glikoproteiny. — Panie Boże dopomóż - jęknęła Janet, gdy Sean ściągał ją z ławki. Tom Widdicomb skierował samochód w wolne miejsce na naj- dalszym krańcu parkingu należącego do rezydencji Forbes. Centy- metr po centymetrze posuwał się naprzód, dopóki koła nie dotknęły ogrodzenia. Zaparkował pod osłoną gałęzi potężnego gumbolimbo. Alice powiedziała mu, by się tam zatrzymał, żeby nikt nie zauważył samochodu. To był samochód Alice, cytrynowozielony cadillac kabriolet z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. Tom otworzył drzwi i wysiadł upewniwszy się najpierw, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo. Naciągnął lateksowe rękawiczki chirurgiczne. Potem sięgnął pod przednie siedzenie i wyciągnął nóż kuchenny, który zabrał z domu. Na jego wypolerowanej powierzchni zamigotało odbite światło. Początkowo planował wziąć pistolet. Ale kiedy pomyślał, jaki to będzie hałas i jak cienkie są ściany w rezydencji, zdecydował się na nóż. Miał on tylko ten minus, że robota mogła okazać się brudna. Ostrożnie, by się nie skaleczyć, Tom wsunął nóż ostrzem w pra- wy rękaw koszuli, a rękojeść ujął w dłoń. W drugiej ręce miał klucze do mieszkania numer dwieście siedem. Przemierzył wzdłuż tył budynku, licząc drzwi balkonowe, do- póki nie znalazł się pod właściwymi. W mieszkaniu nie paliło się światło. Albo już spała, albo jej nie było. Każda ewentualność miała plusy i minusy. 137 Tom przeszedł na stronę frontową. Musiał chwilę zaczekać, ponieważ z domu ktoś wyszedł i zmierzał do samochodu. Gdy odjechał, Tom otworzył kluczem drzwi wejściowe. Znalazłszy się w środku, poruszał się szybko, żeby nikt go tu nie widział. Dotarł do numeru dwieście siedem, włożył klucz w zamek, otworzył, wszedł i zamknął za sobą jedną szybką, płynną sekwencją ruchów. Kilka minut stał bez ruchu, nasłuchując bodaj najlżejszego dźwięku. Dosłyszał odległe odgłosy telewizorów dobiegające z in- nych mieszkań. Schował klucze do kieszeni i wypuścił z rękawa kuchenny nóż o długim ostrzu. Zacisnął dłoń na trzonku jak na rękojeści sztyletu. Powoli, centymetr po centymetrze, posuwał się naprzód. W świe- tle dochodzącym z parkingu dostrzegał zarysy mebli i otwarte drzwi do sypialni. Tom zajrzał w mrok. Przy zaciągniętych zasłonach było tu ciemniej niż w living roomie i nie widział, czy w łóżku ktoś jest. Znów się zatrzymał i nasłuchiwał. Poza stłumionymi dźwiękami dalekich telewizorów i szumem lodówki, która właśnie się włączy- ła, nie usłyszał niczego. Nie było słychać równego oddechu śpią- cego człowieka. Posuwając się głębiej po pół kroku, Tom natrafił na brzeg łóżka. Wyciągnął przed siebie wolną rękę i macał w poszukiwaniu ciała. Dopiero teraz nabrał pewności: łóżko było puste.. Dotychczas nieświadomie wstrzymywał oddech. Teraz wypros- tował się i odetchnął. Jego napięcie zelżało, ale z drugiej strony w głębi duszy odczuwał rozczarowanie. Perspektywa przemocy podnieciła go, a tymczasem spełnienie miało się odwlec. Kierując się raczej wyczuciem niż wzrokiem, odszukał wejście do łazienki. Wolną ręką przejechał po ścianie w górę i w dół, aż namacał przełącznik światła. Włączył je i na chwilę musiał przy- mrużyć oczy od blasku, ale widok przypadł mu do gustu. Na brzegu wanny wisiały koronkowe pastelowe majteczki i stanik. Tom odłożył nóż na umywalkę i podniósł majteczki. Były cał- kiem niepodobne do tych, które nosiła Alice. Takie rzeczy fascyno- wały go, nie miał pojęcia dlaczego. Usiadł na brzegu wanny i prze- bierał palcami po jedwabistym materiale. Był rad, że ma się czym zabawić, czekając przy zapalonym świetle, z nożem pod ręką. - A co będzie, jeśli nas złapią? - spytała nerwowo Janet, gdy zbliżali się do Forbes Cancer Center. Przed chwilą wyszli ze sklepu 138 z artykułami metalowymi, gdzie Sean kupił narzędzia, które, jak się wyraził, powinny posłużyć im równie dobrze jak prawdziwe wytrychy. — Nie złapią - odparł Sean. - Właśnie dlatego idziemy tam teraz, kiedy nikogo nie ma. To znaczy, nie wiemy na pewno, ale przekonamy się. — W części szpitalnej będzie mnóstwo ludzi - ostrzegła go Janet. — I dlatego będziemy się trzymać z daleka od części szpitalnej. — A co z ochroną? Pomyślałeś o tym? — To pestka. Poza tym niewyżytym komandosem nikt nie zrobił na mnie większego wrażenia. Przy drzwiach wejściowych na pewno nie ma przesadnej dyscypliny. — Nie jestem w tym najlepsza - przyznała Janet. — Powiedziałabyś coś bardziej odkrywczego! — A skąd ty jesteś taki obeznany z zamkami, wytrychami i alarmami? - zainteresowała się Janet. — Kiedy byłem chłopcem, w Charlestown mieszkała czystej krwi klasa robotnicza. Wielki świat jeszcze tam nie dotarł. Każdy z na- szych ojców miał inne rzemiosło. Mój ojciec był hydraulikiem. Ojciec Timothy'ego O'Briena ślusarzem. Stary O'Brien nauczył syna kilku zawodowych sztuczek, a Timmy pokazał je nam. Najpierw to była zabawa, coś w rodzaju zawodów. Chcieliśmy się popisać, że nie oprze nam się żaden zamek w okolicy. A znowu ojciec Charliego O'Sullivana był elektrykiem, prawdziwym mistrzem. Zakładał wy- myślne alarmy, głównie na Beacon Hill. Często zabierał ze sobą Charliego. Więc Charlie zaczął opowiadać nam o alarmach. — To niebezpieczna wiedza dla dzieciaków - zauważyła Janet