Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ustanawiają to, ustanawiają tamto, a stary Pontifex zgadza się z nimi potulnie. Ten najnowszy Koronal zdążył już pozbawić mnie pracy. Dacie wiarę? - Jakże to? - zdziwił się Valentine. - Pracowałam w straży przybocznej kupca w Mazadone, który bardzo obawiał się zawistnych konkurentów. Nowy Koronal nałożył dodatkowy podatek od każdego strażnika na pracodawców nie wywodzących się ze szlacheckiego stanu - i to podatek równy mojej rocznej zapłacie. No i mój kupiec, niech go diabli, odprawił mnie z tygodniowym wymówieniem! Dwa lata roboty, a on mi mówi - żegnaj Lisamon Hultin, dziękuję ci bardzo, w prezencie weź sobie na drogę butelkę mojej najlepszej brandy. - Czknęła głośno. - Jednego dnia bronię jego nędznego życia, a na drugi dzień jestem już zbędnym luksusem, a to wszystko dzięki Lordowi Valentine'owi! Biedny Voriax! Czy nie uważacie, że własny brat go zamordował? - Uważaj, co mówisz! - warknął Sleet. - Nie robi się takich rzeczy na Majipoorze. Ona jednak trwała przy swoim. - Wypadek na polowaniu, tak? A ten ostatni, stary Malibor, utopiony podczas morskich połowów? Dlaczego nasi Koronalowie umierają tak niespodziewanie i w tak dziwnych okolicznościach? Nigdy dotąd to się nie zdarzało, prawda? Starzeli się, zostawali Pontifexami, usuwali się w cień Labiryntu i tam żyli wiecznie. A teraz co mamy? Malibor karmi swoim ciałem morskie smoki, a Voriax ginie od nieostrożnego strzału w lesie. - Czknęła jeszcze raz. - Tak sobie myślę, że może tym na Górze Zamkowej za bardzo zasmakowała władza. - Dosyć - powiedział Sleet, któremu zdecydowanie nie podobał się taki wywód. - Kiedy wybiera się nowego Koronala, cała reszta elektorów odpada, no, wiecie, żadnej szansy na awans. Chyba że... że Koronal nagle umiera, a wtedy w ich duszach na nowo wzbiera nadzieja. Kiedy Voriax zginął, a nastał ten Valentine, powiedziałam... - Przestań! - wrzasnął Sleet. Poderwał się na nogi, lecz i tak sięgał olbrzymce zaledwie do piersi. Spojrzał na nią wściekle, skory do skrócenia jej o uda, byleby tylko się z nią zrównać. Lisamon Hultin nie poruszyła się, nawet nie drgnęła, tylko znów sięgnęła do miecza. Valentine wtrącił się szybko, ze zwykłym sobie darem łagodzenia niezręcznych sytuacji. - Ona nie zamierzała obrażać Koronala. Rozwiązał się jej język, bo lubi wino - powiedział do Sleeta, a zwracając się do Lisamon Hultin dodał: - Wybacz mu, proszę. W tej okolicy mój przyjaciel nie najlepiej się czuje, sama o tym wiesz. Następna eksplozja, pięciokrotnie głośniejsza i sto razy bardziej przerażająca niż ta, której podróżni doświadczyli pół godziny wcześniej, przerwała ich spór. Wierzchowce zarżały z trwogi i stanęły dęba. Wóz zakolebał się na obie strony. Zalzan Kavol rzucał z kozła dzikie przekleństwa. - Fontanna Piurifayne - znów zaanonsował Deliamber. - Jedna z wielkich osobliwości Majipooru. Nie wypada jej nie zobaczyć. Valentine i Carabella wyszli z wozu; inni ruszyli tuż za nimi, zbici w ciasną gromadkę. Przystanęli na drodze, w miejscu, gdzie las zielonopiennych drzew usuwał się na boki i odkrywał przed nimi pustą przestrzeń ciągnącą się na pół mili od drogi. Podróżni mieli wrażenie, że znajdują się w wielkim amfiteatrze. Na jego odległym krańcu właśnie przed chwilą nastąpiła erupcja gejzeru i to tak wielkiego, że tamte z Gorącego Khyntoru miały się do niego jak drobnica morska do wieloryba. Oczom żonglerów ukazał się olbrzymi słup spienionej wody, który z pewnością był wyższy od najwyższej wieży w Dulornie i wznosił się ku niebu na wysokość pięciuset a może więcej stóp. Towarzyszyły temu dochodzące spod ziemi potężne grzmoty. U szczytu, tam gdzie woda rozpryskiwała się na pojedyncze strumienie, strugi i strużki, promieniowało tajemnicze światło, zapalając na obrzeżach fontanny spektrum barw - różowych, perłowych, szkarłatnych, lawendowych. Powietrze wokół wypełnione było ciepłym pyłem wodnym. Słupy wody strzelały jeden po drugim - niewyobrażalna masa, którą wynosiła w niebo potężna siła. Valentine poczuł, że jego ciało również poddaje się tej sile. Mógłby stać tu bez końca, przerażony i zachwycony. Niezmiernie się zdziwił, kiedy widowisko dobiegło końca, słup wody zaczął się cofać, jeszcze czterysta stóp, jeszcze trzysta, dwieście, sto, aż zniknął zupełnie, jakby ziemia się nad nim zamknęła, a w rozedrganym powietrzu po wspaniałej fontannie pozostały jedynie ciepłe kropelki wilgoci. - Strzela w górę równo co trzydzieści minut - Autifon Deliamber poinformował zebranych. - Od kiedy Metamorfowie zamieszkują Majipoor, mówi się, że gejzer nie spóźnił się ani o minutę. Dla nich jest to święte miejsce. Widzicie? Właśnie nadchodzą pielgrzymi. Sleet wstrzymał oddech i zaczął kreślić ręką jakieś znaki. Valentine położył mu dłoń na ramieniu. Rzeczywiście, niedaleko od nich, przed czymś, co wyglądało na przydrożną kapliczkę, stało kilkunastu Metamorfów lub, jeśli kto woli, Zmiennokształtnych, czyli Piurivarów. Pielgrzymi również przyglądali się podróżnym, i to, jak pomyślał Valentine, w niezbyt przyjazny sposób. Kilku z nich skryło się na chwilę za plecami pozostałych, a gdy wrócili na swoje miejsca, ich postacie były niewyraźne i zamazane, a po chwili przetransformowały się ostatecznie. Jednemu wyrosły piersi olbrzymie niczym kule armatnie - była to oczywiście karykatura Lisamon Hultin, innemu cztery kudłate ręce Skandara, jeszcze inny miał na głowie białe włosy Sleeta. Wydawali przy tym dziwne piskliwe dźwięki, które pewnie miały oznaczać śmiech. Po chwili cała pielgrzymia grupa rozpłynęła się w lesie. Valentine trzymał dłoń na ramieniu Sleeta aż do chwili, kiedy poczuł, że ciało małego żonglera rozluźnia się. Siląc się na lekki ton, powiedział: - Całkiem niezłe sztuczki. Sam chciałbym umieć to robić. Żonglujesz, i nagle wyrastają ci dodatkowe ramiona. A ty byś nie chciał, Sleecie? - Ja chciałbym znaleźć się teraz w Narabalu albo w Piliploku. Albo gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd. - A ja w Falkynkip, gdzie chętnie bym karmił wierzchowce ojca - dodał blady i wstrząśnięty Shanamir. - Nie obawiajcie się, oni nas nie skrzywdzą - uspokoił ich Valentine. - A dla nas będzie to przeżycie, jakiego się nie zapomina. Zaśmiał się głośno, ale nikt z całej trupy mu nie zawtórował. Milczeli wszyscy, nawet Carabella, która zwykle tryskała radością i pogodą ducha, a Zalzan Kavol wyglądał nieswojo jak nigdy. Może zastanawiał się, czy dobrze zrobił zapędzając się z miłości do rojali na terytorium Metamorfów. Valentine pojął, że jego optymizm nic tu nie wskóra. Spojrzał z nadzieją na Deliambera. - Jak daleko jeszcze do Ilirivoyne? - zapytał. - Leży gdzieś przed nami - odpowiedział czarodziej. - I nie mam pojęcia, jak daleko. Dowiemy się, kiedy będziemy na miejscu. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Valentine