Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
A wniosek? Właśnie o to chodzi. Wniosek jest następujący: gdyby te liczby były inne, na przykład mniejsze lub większe, we wszechświecie mogłyby zaistnieć bardziej dogodne warunki. Przerwał i siedział przyglądając mi się, sięgając jednocześnie ręką do kapcia, żeby się podrapać w stopę. Nie mam pojęcia, który z nas przetrzymałby drugiego. Próbowałem przetrawić wiele niestrawnych pomysłów, a kochany Albert był zdecydowany dać mi na to dosyć czasu. Zanim jednak skończyłem, do kabiny wparował Paul Hall. - Słuchaj, Robin, mamy gości! - krzyknął. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Essie. Już ze sobą rozmawialiśmy. Wiedziałem, że na pewno jest w drodze do wyrzutni Kennedy'ego, o ile nie czeka na odpowiednie położenie naszej orbity, żeby wyruszyć. Spojrzałem na Paula, potem na zegarek. - Nie zdążyłaby, jeszcze jest za wcześnie. - Choć, zobacz tych biedaków! - powiedział ze śmiechem. Tak, to byli oni - sześć osób stłoczonych na pokładzie Piątki. Wystrzelono ich z Gateway niecałą dobę po tym, jak ja wyruszałem z Księżyca. Mieli przy sobie dosyć broni, żeby wymordować dywizjon Starców - byli zwarci i gotowi. Pokonali drogę do Nieba Heechów, potem zawrócili i przylecieli z powrotem. Musieliśmy się po drodze gdzieś minąć, chociaż o tym nie wiedzieliśmy. Biedacy! Dobrze to o nich świadczyło, że zdecydowali się na wyprawę, która nawet w kategoriach Gateway miała nikłe szansę powodzenia. Obiecałem im udział w zyskach - starczy dla wszystkich. To nie ich wina, że się spóźnili, zwłaszcza, że w rzeczywistości bardzo by nam się przydali, gdyby sprawy przybrały inny obrót. Powitaliśmy przybyszów serdecznie. Janine z dumą oprowadzała ich po artefakcie. Wan, uśmiechnięty, wymachując strzelbą usypiającą, pokazał im najłagodniejszych Starców, spokojnych wobec tabunu nowych intruzów. A kiedy całe to zamieszanie minęło, zdałem sobie sprawę, że mam ogromną ochotę się przespać i coś przekąsić, więc zrobiłem i jedno, i drugie. Pierwsza wiadomość, jaką mi przekazano po obudzeniu, brzmiała, że Essie jest już w drodze, ale jeszcze trochę potrwa nim doleci. Pokręciłem się chwilę usiłując przypomnieć sobie wszystko, co mi powiedział Albert oraz próbując wyobrazić sobie Wielki Wybuch i ten krytyczny moment trwający trzy sekundy, kiedy wszystko zastygło... Ale mi się to nie udawało. Więc ponownie wezwałem Alberta. - Czy teraz warunki są bardziej dogodne? - Ach, Robin - nigdy nic nie jest w stanie go zaskoczyć. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nawet nie wiemy, jakie są machiańskie cechy wszechświata, ale być może... - odparł, a mrużąc oczy chciał mi pokazać, że takie domysły robi tylko po to, żeby mnie rozśmieszyć. - Może chodzi o nieśmiertelność, a może o większą synaptyczną prędkość umysłu, czyli o wyższą inteligencję. Może tylko o większą liczbę planet, na których mogłoby się rozwijać życie? Może chodzi o którąkolwiek z wymienionych rzeczy, a może o wszystkie razem? Najważniejsze, że możemy sobie poteoretyzować, iż takie „bardziej dogodne warunki" mogą w ogóle istnieć, i że można je wywnioskować z właściwych przesłanek teoretycznych. Henrietta doszła aż tak daleko. Potem posunęła się jeszcze dalej. Jej sugestia była taka, że Heechowie lepiej poznali astrofizykę niż my i zadecydowali, jakie powinny być właściwe cechy wszechświata, a następnie zabrali się do ich stwarzania. Jak mogli sobie z tym poradzić? No cóż, jeden ze sposobów to ścieśnić wszechświat do pierwotnych rozmiarów i zacząć raz jeszcze od Wielkiego Wybuchu. Czy można by coś takiego zrobić? Owszem, to bardzo proste, jeśli się potrafi tworzyć i niszczyć masę. Trzeba tylko wszystkim odpowiednio pokierować. Przerwać proces rozszerzania się. Zacząć na powrót ścieśnianie. Następnie należało trzymać się z daleka od punktu skupienia, poczekać, aż wszystko ponownie wybuchnie, a potem - nadal pozostając na zewnątrz jednolitej masy - zależało zrobić wszystko, żeby zmienić podstawowe bezwymiarowe liczby wszechświata, tak, by powstał nowy, który można by nazwać rajem. - Czy to możliwe? - wytrzeszczyłem oczy. - Ani ty, ani ja absolutnie nie bylibyśmy w stanie czegoś takiego zrobić. Nie mielibyśmy pojęcia od czego zacząć. - Nie chodzi mi ani o mnie, ani o ciebie, ty pajacu! Chodzi mi o Heecha! - Któż to może wiedzieć? - odparł smutno. - Ja nie wiem, jak mogliby to zrobić, ale to wcale nie znaczy, że nie mogliby. Nawet nie potrafię spekulować, jak można manipulować wszechświatem, żeby wszystko dobrze wyszło. Ale to może nie jest potrzebne. Musisz założyć, że mają jakiś sposób, by istnieć w nieskończoność. To warunek niezbędny, gdyby chcieli coś takiego zrobić choćby raz. A gdyby istnieli wiecznie, mogliby wprowadzać jakieś przypadkowe zmiany, żeby zobaczyć, co z tego wychodzi, aż uzyskają taki wszechświat, jaki chcą. Przez chwilę z namysłem przyglądał się wygaszonej fajce, a potem wsadził ją do kieszeni bluzy. - W swej pracy Henrietcie udało się dojść do tego właśnie punktu, zanim się na nią rzucili. Bo potem powiedziała, że „ubytek masy" to może dowód, iż Heechowie zaczęli uczestniczyć w ustalonym rozwoju wszechświata