Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Niczego, z boską pomocą. - Jakież tam nowości u was tutaj? - Nic nie słychać. A coście wy za ludzie? - Wojskowi, do domów wracamy. - Skąd jesteście? - Ust-choperczycy. - A ów Podtiołkin, czy jak tam, jest z wami? - Jest. Pastuch, widocznie przestraszony, wyraźnie zbladł. - Czego się boisz, dziadku? - Jakże, dobrodzieju, kiedy gadają, że wszystkich prawosławnych rżniecie. - Kłamstwo! Kto rozpuszcza takie słuchy? - Przedwczoraj ataman mówił na zebraniu. Czy to mu powiedzieli, czy papier rządowy dostał, że idzie Podtiołkin z Kałmukami i wszystkich wyrzynają do nogi. - To macie już atamanów? - Łagutin rzucił wzrokiem na Podtiołkowa. Ów przygryzł żółtymi zębami źdźbło trawy. - Niedawno wybrali atamana. Radę zamknęli. Podtiołkow, szeroko machając rękami, podszedł do taczanki. Łagutin ruszył za nim ku wozom. "Co będziemy robić? Czyżby już za Donem nastało atamaństwo!" - pytał siebie w myśli. Ale uwagę jego na chwilę pochłonął stojący przy drodze rasowy buhaj. Podgardle zwisało mu do kolan, długi, zwarty, potężny tułów był wyprężony jak struna. Niskie nogi zapadały się w miękką ziemię. Zachwycony mimo woli rasowym bykiem, pieszcząc oczyma jego czerwoną, podpalaną sierść, Łagutin w roju niepokojących myśli wyniósł w westchnieniu jedną: "Trza by do naszej stanicy takiego! Bo te nasze buhaje są zbyt małe". Myśl ta zahaczyła się przelotnie; podszedłszy do taczanki, patrząc na smutne twarze Kozaków, Łagutin obmyślał już marszrutę, wedle której będą musieli teraz iść. * * * Wytrzęsiony przez febrę Kriwoszłykow - marzyciel i poeta - mówił Podtiołkowowi: - Uciekamy przed kontrrewolucyjną falą, staramy się wyprzedzić ją, a ona już przez nas chlusta. Widocznie nie przegonimy jej. Szybko idzie, jak powódź na nizinie.. Z członków komisji jeno Podtiołkow zdawał się rozumieć, jak skomplikowane jest ich położenie. Siedział pochylając się naprzód i co chwila krzyczał woźnicy: - Popędzaj! Na tylnych wozach zaczęli śpiewać, ale umilkli. Przegłuszając stuk kół, dolatywał stamtąd głośny śmiech i okrzyki. Wiadomości uzyskane od pastucha potwierdziły się. Na drodze ekspedycja spotkała Kozaka-frontowca, jadącego z żoną do chutoru Swiecznikow. Miał naramienniki i bączka na czapce. Podtiołkow wypytywał go i jeszcze bardziej sczerniał. Minęli chutor Aleksiejewski. Kropił deszcz. Niebo było zachmurzone. Jeno na wschodzie między chmurami widać było ultramarynowe niebo, oblane skośnymi promieniami słońca. Ledwie zaczęli zjeżdżać ze wzgórza do taurydzkiej osady Rubaszkin, gdy w przeciwną stronę zaczęli stamtąd uciekać ludzie i galopem pomknęło kilka wozów. - Uciekają, boją się nas... - powiedział zmieszany Łagutin patrząc na towarzyszy. Podtiołkow krzyknął: - Zawróćcie ich! Krzyknijcież im, diabły! Kozacy zeskakiwali z wozów, machając czapkami. Ktoś krzyknął donośnie: - Hej!... Dokąd wy?... Poczekajcie!... Podwody ekspedycji kłusem wjeżdżały do wsi. Na szerokiej, pustej ulicy krążył wiatr. W jednym z domów stara Ukrainka z krzykiem wrzucała poduszki na bryczkę. Mąż jej, bosy i bez czapki, trzymał konia za uzdę. W Rubaszkinie dowiedzieli się, że kwatermistrz, wysłany przez Podtiołkowa, wzięty został do niewoli przez podjazd kozacki i uprowadzony za wzgórze. Kozacy byli widocznie niedaleko. Po krótkiej naradzie postanowiono wracać. Podtiołkow, nalegający z początku, by iść naprzód, zawahał się. Kriwoszłykow milczał, miał znowu atak febry. - Może pójdziemy dalej? - pytał Podtiołkow obecnego na naradzie Bunczuka. Ten obojętnie wzruszył ramionami. Podtiołkow, przechadzając się koło taczanki, zaczął mówić, że lepiej będzie maszerować na Ust-Miedwiedicę. Przerwał mu jednak ostro jeden z Kozaków-agitatorów: - Zwariowałeś! Gdzie nas chcesz zaprowadzić? Do kontrrewolucjonistów? Nie żartuj, bracie! Pójdziemy z powrotem! Nie mamy chęci ginąć! Co to znaczy? Widzisz? - wskazał na wzgórze. Wszyscy obejrzeli się: na niewielkim kurhaniku wyraźnie zarysowały się figury trzech jeźdźców. - To ich podjazd! - wykrzyknął Łagutin. - Patrzajcie, jeszcze! Po wzgórzu przesuwali się jeźdźcy. Zjeżdżali się grupami, rozjeżdżali, znikali za wzgórzem i na nowo ukazywali się. Podtiołkow wydał rozkaz odwrotu. Przejechali przez chutor Aleksiejewski. I tam ludność, ostrzeżona widocznie przez Kozaków, zobaczywszy przybliżające się wozy ekspedycji, rozbiegła się i schowała. Zapadł zmrok. Cedził dokuczliwy, drobny, zimny deszcz. Ludzie przemokli i zziębli. Szli przy wozach, trzymając karabiny w pogotowiu. Droga, okrążając spadzistość, opuściła się w parów i pełzła kręto na wzgórze. Na wzgórzach zjawiały się i znikały kozackie podjazdy. Odprowadzały one ekspedycję potęgując nerwowy i bez tego nastrój Kozaków. Koło jednego z poprzecznych wąwozów, przecinających parów, Podtiołkow zeskoczył z wozu i krótko rzucił pozostałym: - Broń w pogotowiu! - Odbezpieczywszy swój kawaleryjski karabin szedł obok wozu. W wąwozie niebieszczała zatrzymana przez groblę deszczowa woda. Ił wkoło stawu był poznaczony śladami przychodzącego do wodopoju bydła. Na osypującej się grobli rosły burzany i powoje, w dole przy wodzie wegetowała turzyca i szeleścił od deszczu ostrolistny poryblin. Podtiołkow spodziewał się zasadzki w tym miejscu, ale wysłani na wywiad nic nie wykryli. - Fiedor, nie ma co teraz oczekiwać - zaszeptał Kriwoszłykow, zawoławszy Podtiołkowa do wozu. - Teraz nie napadną. W nocy napadną. - Ja sam tak myślę. XXVIII Na zachodzie gęstniały chmury. Ciemniało. Gdzieś daleko-daleko, nad Donem, błysnął zygzak, niby skrzydło postrzelonego ptaka zatrzepotała pomarańczowa błyskawica. W tamtej stronie bladły zorze, przykryte czarną połą chmury. Step, jak puchar po brzegi wypełniony ciszą i wilgotnością, ukrywał w załamaniach wąwozów smutne refleksy dnia. Wieczór ten przypominał czymś porę jesienną. Nawet zielska, nie okwitłe jeszcze, wydzielały martwy, trudny do opisania zapach rozkładu. Podtiołkow idąc wdychał najrozmaitsze niewyraźne aromaty traw. Od czasu do czasu przystawał i oczyszczał obcasy z grudek przyległego błota; wyprostowując się, z wysiłkiem niósł swe masywne ciało, aż skrzypiała mokra skóra napiętej kurtki. Do chutoru Kałasznikow w powiecie polakowo-nagolińskim przyjechali już nocą. Kozacy z oddziału, porzuciwszy wozy, rozeszli się po chatach na nocleg. Oburzony Podtiołkow wydał rozkaz wystawienia pikiet, ale Kozacy zbierali się niechętnie. Trzech odmówiło. - Oddać pod sąd towarzyszy! Za niewypełnienie bojowego rozkazu - rozstrzelać! - gorączkował się Kriwoszłykow