Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Skręciłem do biura i stanąłem jak wryty. Calum siedział za biurkiem, a Marilyn na jego ramieniu. - Co... co... - wyjąkałem. Calum podniósł głowę i już miał coś powiedzieć, gdy do pokoju wszedł Siegfried. Przez kilka sekund z niedowierzaniem spoglądał na młodzieńca. - Co jest, do licha? Przed chwilą prawie potknąłem się o twojego cholernego borsuka, a teraz jest już tutaj. - Ach tak - odparł Calum ze zdawkowym uśmiechem. - To nie Marilyn jest na korytarzu, lecz Kelly. - Kelly? - Tak, mój drugi borsuk. - Drugi borsuk...!? - Siegfried poczerwieniał. - Nie wiedziałem, że masz jeszcze jednego. - No cóż, po prostu musiałem go wziąć. Widziałem, że Marilyn czuje się samotna; znam te objawy. Widzicie - rzekł szczerze - wiem, że ma mnie, ale kiedy zwierzę czuje się samotne, nic nie zastąpi mu towarzysza z jego własnego gatunku. - No tak, wszystko to bardzo ładnie - rzekł podniesionym głosem Siegfried - ale nie cieszyła mnie obecność jednego takiego zwierzęcia, a teraz są już dwa. Wydaje ci się, że ten dom to przytułek dla samotnych borsuków? - Och nie, nie. Musicie jednak przyznać, że to miłe, przyjazne stworzenia i wcale nie sprawiają kłopotów. - Nie o to chodzi... - Mój wspólnik przerwał w połowie zdania, słysząc dzwonek telefonu. Kiedy podniósł słuchawkę, do pokoju wmaszerował Kelly. Po chwili Siegfried odłożył słuchawkę na widełki i zerwał się na równe nogi. - Do licha! Stan zdrowia tego pięknego konia Hultona wcale się nie poprawił, a wręcz pogorszył. Muszę jechać. Obrzuciwszy jeszcze jednym niedowierzającym spojrzeniem oba borsuki baraszkujące na podłodze biura, wypadł z pokoju. - Chyba się nie złości, co? - zapytał Calum. - No, może troszeczkę, ale wkrótce mu przejdzie. Na twoim miejscu przez kilka dni nie wypuszczałbym Kelly’ego z pokoju. Kiwnął głową, a potem wskazał na okno. - Właśnie podjechała furgonetka Roda Milburna. Przywiózł owcę. Myślę, że to dystocja szyjkowa macicy. Właśnie trwał sezon kocenia się owiec, a tego roku cesarskie cięcie, dotychczas rzadko stosowane u owiec, stało się niezwykle popularne. Było po temu kilka powodów. Farmerzy i weterynarze jednogłośnie stwierdzili, że w wielu przypadkach niewłaściwego ułożenia płodu lepiej operować owcę i „wyjąć małe bokiem”, jak to nazywano. Zbyt energiczne manipulacje przy rodzącej owcy mogły przynieść opłakane skutki, gdyż próba poszerzenia szyjki i wyciągnięcia dużego jagnięcia często prowadziły do rozerwania tkanek, a z jakiegoś powodu bardzo często trafiały się przypadki zwężenia macicy. Tak nazywano stan, w którym szyjka macicy nie ma prawidłowego pofałdowanego kształtu, lecz jest gładkim kanałem, który nie rozszerza się nawet po podaniu środków rozkurczających. W takich wypadkach najlepiej było niezwłocznie operować, aby oszczędzić owcy cierpień i uratować jedno lub więcej jagniąt. Weterynarze wykonywali też cesarskie cięcie w ostrych przypadkach toksemii ciążowej, ponieważ po usunięciu płodów owca miała większe szansę wyzdrowienia. Wykonywaliśmy tyle tych operacji, że często farmerzy sami przywozili zwierzęta do przychodni, żeby oszczędzić nam fatygi. Skierowaliśmy Roda Milburna na tyły domu, gdzie Calum podwinął rękaw i zbadał owcę. - Typowe zwężenie szyjki, Rod - oznajmił - więc nie ma na co czekać. Wygotujemy narzędzia, a ty wystrzyż wełnę. Farmer wyjął z samochodu nożyce, chwycił owcę i wprawnie wystrzygł jej wełnę na boku. Zanim wygoliłem, zdezynfekowałem i nasączyłem miejsce operacji środkiem miejscowo znieczulającym, Calum zdążył już wrócić z wyjałowionymi narzędziami. Nigdy nie znałem weterynarza bardziej dbającego o sterylne warunki zabiegów. Ilekroć jechał na obchód, zabierał metalowy pojemnik ze świeżo wysterylizowanymi skalpelami, kleszczami i igłami. Szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak wiele przeprowadzanych przez niego operacji kończy się sukcesem. Operowani przez Caluma pacjenci wracali do zdrowia