Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Niestety, na wiele pytań nie miałem odpowiedzi. Prawdę mówiąc, nabrałem przeko- nania, że w istocie nie wiem zbyt wiele o procie, o zespole wielorakiej osobowości i w ogóle o czymkolwiek. Sam lunch też nie przypominał pikniku. Grzebałem w talerzu z linguine* (z sosem grzybowym i czarnymi oliwkami), nie mogłem nawet spojrzeć na tort Death by Chocolate.* Mój żołądek burzył się, podczas gdy w umyśle wciąż kłębiły się pytania, na które nie było odpowiedzi. To było jak koszmar. Co najgorsze, nie uzyskaliśmy żadnej dotacji ku wielkiemu zmartwieniu Virginii Goldfarb oraz naszego dyrektora finansowego, których coraz bardziej frustrowało przekroczenie kosztów budowy nowego skrzydła. Była to jedna ze spraw, za które byłem formalnie odpowiedzialny. Następnego ranka, dokładnie gdy wstawało słońce, zaświtało mi wreszcie, dlaczego Cassandra była ostatnio trochę depresyjna — mogła dostrzec jakieś znaki na niebie zapowiadające, że nie znajdzie się wśród pasażerów wybranych do wyprawy na K-PAX. Ale w takim razie mogła także wiedzieć, kto ma polecieć, zwłaszcza że zapowiedziany termin odlotu był tuż-tuż. Rzecz jasna nie przewidywałem masowej emigracji w przeddzień Nowego Roku, rzeszy pacjentów wzbijających się w niebiosa nieprzerwaną wstęgą niczym stado bezskrzydłych gęsi. Ale jeśli mógłbym poznać nazwiska z „listy oczekujących", personel miałby ułatwione zadanie przy łagodzeniu okropnego acz nieuniknionego zawodu tych, którzy stanęli w kolejce do podróży. Prot, prot, prot. Skąd się wziąłeś i dokąd zmierzasz? Jak to się dzieje, że pewni ludzie lub nawet ich wtórne osobowości potrafią przekonać innych, że znają odpowiedź na wszystko, że są w posiadaniu klucza do królestwa? Czy ktoś potrafi wyjaśnić, jak pewna charyzmatyczna postać mogła namówić ponad trzydzieści osób, by wybrały się w podróż na kometę Hale'a-Boppa, zażywając cyjanek? I nie były one wcale pacjentami instytucji psychiatrycznych! Nie miałem tyle energii, by pod prysznicem zaśpiewać arię toreadora z Carmen, chociaż drążyła ona moje myśli jak * Rodzaj włoskiego makaronu (pasta) — długi, wąski i płaski. * Dosłownie: „Morderczy Tort Czekoladowy". 144 10 Światy prota 145 uparty robak. Oczyma duszy widziałem, jak trzymam muletę, a prot wciąż atakuje mnie swymi rogami. I co ty na to, czarna krowo w kropki bordo? Odtwarzałem ze szczegółami sesję z minionego dnia. Przybliżaliśmy się coraz bardziej do prawdy, nigdy do niej nie docierając. Każde drzwi po otwarciu prowadziły do pustego pokoju. Jak mógłbym przezwyciężyć niedoskonałość „kroladonu" i dowiedzieć się, co zaszło pomiędzy protem (Robertem) a cierpiącym mężczyzną w średnim wieku (jego ojcem), zanim rozpętało się to całe piekło? Być może należałoby wyostrzyć ogniskową. Poddać analizie ten malutki odcinek czasu tuż przed ucieczką prota — małego chłopca. Badać minutę po minucie, sekundę po sekundzie, aż wyjawi coś z tego, co się wydarzyło. „ Tor-re-a-dor, en garrr-de!" * Przed południem, drżąc z zimna na naszej łączce w oczekiwaniu na zakończenie przez Cassandrę jej medytacji, odebrałem wezwanie od Betty McAllister. Badanie nowego pacjenta przewidziane na popołudnie zostało odwołane. Od razu poprosiłem, by spróbowała umówić mnie na dodatkową sesję z protem w tym czasie. Gdy wróciłem na trawnik, Cassie już nie było. Nie miałem czasu jej szukać, o dziesiątej było zebranie komitetu nadzorującego budowę. Poszedłem przejść się po łączce, zerkając na wznoszące się mury i krążących w górze robotników w hełmach. O czym oni mogli myśleć? O lunchu? O urodzinach dzieci? O powrocie do domu po pracy? O meczu piłki nożnej w nadchodzący weekend? O podróży na K-PAX? * Początek — w oryginale — powszechnie znanej, a ulubionej przez narratora arii z opery Carmen Bizeta („Toreador wyrusza na bój!")- 146 SESJA CZTERDZIESTA Oczekując na niego w pokoju badań, próbowałem domyślić się, co w istocie wydarzyło się w chwili bezpośrednio poprzedzającej ucieczkę prota od mężczyzny, którego kąpał. Wiedziałem tylko tyle, że mały prot nagle zaczął uciekać. Cóż, na litość boską, wydarzyło się w tym kluczowym momencie? Czy coś równie dramatycznego przydarzyło się sześcioletniemu Robertowi? I jaki zachodził związek między jednym i drugim? Porwałem całą misę przejrzałych bananów ze szpitalnej kuchni. Prot zabrał się do nich bez zwłoki, pożerając je chciwie, jak ktoś zagłodzony. Gdy już skończył i rozparł się w fotelu oblizując palce, włączyłem magnetofon i przeszliśmy raz jeszcze wszystkie istotne wydarzenia, bez użycia hipnozy. Niestety nie powiedział nic nowego — krótka luka w jego pamięci pozostała niewypełniona. Odsłoniłem białą plamkę na ścianie i poprosiłem, by sam się wprowadził w hipnozę. Kiedy już się pogrążył w swym zwykłym głębokim transie, cofnąłem go do wieku sześćdziesięciu ośmiu lat i zażądałem, by przypomniał sobie wszystkie szczegóły związane z umywaniem cierpiącego dremera. Z trudem przypomniał sobie ten epizod i jedynym, co udało mi się jeszcze od niego dowiedzieć, było to, że tuż przed oddaleniem się prota mężczyzna ów zaczął podnosić się z wydrążonego pnia (z wanny?). — Spróbuj sobie przypomnieć, prot! Czy on usiłował cię dotknąć? Pochwycić? — Ja... ja nie... on chciał... 147 — Tak? Co on chciał zrobić? — Chciał mnie uderzyć! — Dlaczego? Czy wiesz, dlaczego chciał cię uderzyć? — Ja... ja... ja... — Tak? Tak? — Nie pamiętam. Nie pamiętam! NIE PAMIĘTAM! CZY PAN TO ROZUMIE? — Dobrze, prot, uspokój się. Po prostu odpręż się. W porządku. Odpręż się. Dobrze