Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Madelaine uśmiechnęła się do niej ciepło. - Och, dziękuję, ciociu. Jestem pewna, że będę czuła się mniej... obco w Paryżu, jeśli będę mogła jeździć. - To zatem mamy już ustalone - kontessa była wyraźnie uradowana widokiem ożywienia, które pojawiło się na twarzy bratanicy. Czuła, że Madelaine została już z grubsza zaakceptowana w światku paryskiej socjety. Wykorzystała ten entuzjazm: - Co włożysz dziś na siebie? Madelaine wzruszyła ramionami. - Nie myślałam o tym. - A zatem poradzę ci, byś wzięła tę toaletę z atłasu w wiśniowe paski. Będzie całkiem na miejscu. Jeszcze jej nie nosiłaś. Aż żal pudrować włosy do takiej sukni, ale na to nie ma rady. - A jakie klejnoty do tego, ciociu? - Twoje granaty wystarczą. - Och, dziś rano Cassandre stwierdziła, że łańcuszek jest uszkodzony. Jedno z ogniw jest prawie pęknięte. Zadrapało mi szyję - dotknęła karku w miejscu, gdzie kończyła się kryza. - Poprosiłam ją, by zadbała o zreperowanie. - Szkoda - kontessa potrząsnęła głową. - A zatem niech będą diamenty. Masz przecież tę kolię z wielką perłą. To powinno pasować do okazji. - Dobrze - Madelaine wstała i podeszła z ciotką do drzwi jadalni. Nagle obróciła się i objęła kontessę w impulsywnym porywie. - Nie obchodzi mnie, czy mój ojciec uważa za niebezpieczne dla mnie przebywanie w Paryżu, czy nie. Cieszę się, że tu jestem, ciociu. I kocham cię za troskę, jaką mi okazujesz. Jednocześnie zadowolona i zakłopotana kontessa uwolniła się z ramion bratanicy. - Cóż - przyznała - nie jest trudno być miłym dla tak pogodnej i kochanej dziewczyny, jak ty. A teraz pozwól mi odejść, moja droga. Muszę się przebrać, jeśli mam się pokazać na zewnątrz. Madelaine odstąpiła dając przejść ciotce, potem podążyła za nią do obszernej sieni przylegającej do frontonu domu. W jej oczach czaiła się zaduma, a z ust nie padło ani słowo. Tekst listu od Beverly Sattina do Księcia Rakoczego; napisane po angielsku, datowane 8 października 1743: Do Jego Wysokości, Franza Josefa Rakoczego, Księcia Transylvanii: B. Sattin przesyła wyrazy uniżonego szacunku. W sprawie, o której rozmawialiśmy kilka dni temu, mam przyjemność powiadomić Pana, że działania Błękitnego Nieba posuwają ją naprzód i że upragnione rozwiązanie jest bliskie. Upraszam Waszą Wysokość o spotkanie się z nami w umówionym miejscu w noc dziewiątego, kiedy to dostępne będą pożądane przez Waszą Wysokość dokumenty. Po sfinalizowaniu transakcji ja i moi współtowarzysze będziemy niewysłowienie wdzięczni za obiecane nam materiały. Z nadzieją, że sprawy Waszej Wysokości powiodą się w pełni, mam zaszczyt pozostać, Pańskim najbardziej uniżonym sługą B. Sattin 4 Clotaire de Saint Sebastien oparł się na pufach swej miejskiej karocy westchnął. Rozmowa z de les Radeux nie sprawiła mu satysfakcji. Chłopak nie zamierzał otwierać przed wujem rodzinnej szkatuły niezależnie od tego, jakich ten używał argumentów. Karoca podskoczyła na wybojach. Saint Sebastien zaklął. Nie dość, że mógł zostać pozbawiony dostępu do fortuny Beauvrai, to jeszcze nie był pewien, czy otrzyma ofiarę, na którą tak przecież liczył. Achille Cressie zaręczył za swoją żonę, lecz był na tyle głupi, by urazić jej uczucia. Trudno powiedzieć, czy zechce ona i teraz dobrowolnie wziąć udział w Mszy, nie mówiąc już o położeniu się na ołtarzu i dopełnieniu ofiary. Postukał niecierpliwie palcami o gałkę laski. Musi mieć tę kobietę. Nie ugnie się przed trudnościami, gdy jest już tak blisko celu. Przez chwilę myśli jego krążyły wokół Sabatu. Od prawie sześciu lat nie uczestniczył w żadnym i czuł, jak maleje jego moc, jak opuszczają go siły. Potrzebował tej mocy zrodzonej z przelanej krwi i ze strachu ofiary. Przypomniał sobie młode, gibkie ciało Lucienne Cressie. Leżała pod nim naga, rozciągnięta, a towarzystwo posiadało ją jeden po drugim, aż w końcu i on ją posiadł, pijąc z niej młodość niczym pszczoła nektar. Później, gdy nadszedł Dzień Zaduszny, posiadł ją znowu... Tym razem wbił w jej szyję sztylet i łapał ściekającą krew w kielich, aż do chwili najwyższej ekstazy... Nagle kareta zakołysała się i ostro zahamowała. Rozzłoszczony przerwaniem toku myśli, Saint Sebastien wysunął głowę przez okno i spojrzał w górę, gdzie na koźle siedział woźnica. - No, co? - spytał. - Przepraszam, panie - mruknął, przeczuwając, co zaraz nastąpi. Saint Sebastien wpatrywał się w niego z coraz bardziej złowróżbnym wyrazem twarzy. - To za mało, chłopcze. To wszystko za mało. Oddaj lejce stajennemu. Natychmiast - wysiadł, niecierpliwie stukając długą laską. - Nie zamierzam tego powtarzać. Wolno, bardzo wolno stangret zszedł z kozła i jeszcze wolniej skłonił się przed Saint Sebastienem. - Trzech żebraków wyszło prosto pod konie - powiedział, nie tyle po to, by przebłagać swego pana, lecz by odsunąć karę. - Powinieneś ich przejechać - uniósł wysoko laskę, dłoń pieściła kulę z polerowanego kamienia, osadzoną na dociążonym ołowiem srebrze. - Konie, panie. Nie chciałem narazić na szwank twych koni. - To kłamstwo - Saint Sebastien opuścił laskę na ramię woźnicy i z lekkim uśmiechem wsłuchał się w jego krzyk bólu. - Oprzyj ręce na drodze - polecił bez cienia litości w głosie. - Nie! Nie! - woźnica zaczął się cofać trzęsąc głową; złość walczyła w nim o lepsze ze strachem. Tym razem kamienna kula laski uderzyła go w kolano. Woźnica padł obok karety krzycząc wysokim, cienkim głosem. Krzyknął raz jeszcze, gdy Saint Sebastien, wycelowawszy dokładnie, zmiażdżył mu jednym ciosem drugie kolano. Krew rozlewała się coraz szerzej, przesiąkając przez grube bryczesy. Saint Sebastien oblizał usta przyglądając się przez chwilę rannemu woźnicy. Oczy przymgliła mu somnambuliczna rozkosz. Potem, w pełni usatysfakcjonowany, obrócił się ku siedzącemu na koźle przerażonemu stajennemu. - Możesz jechać dalej - powiedział wsiadając z powrotem do karety. - Ale pański woźnica... - zaczął stajenny. - A jaki mogę mieć w gospodarstwie pożytek z kaleki? - spytał Saint Sebastien głosem niezaprzeczalnie słodkim