Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Niespecjaliście trudno zrozumieć, jakie w ogóle wątpliwości można żywić w tym przedmiocie. Gdyby znalazł kartkę jakiegoś listu, niechby napisanego w niezrozumiałym języku i alfabecie, nie miałby przecież wątpliwości, czy ów list sporządziła istota rozumna, czy też powstał on dzięki zjawiskom naturalnym, „bezludnym”. Tymczasem okazuje się, że tę samą sekwencję gwiazdowego „szumu” można uznawać za „sygnały” albo za promieniowanie materii martwej —dotyczyła taka kontrowersja widma pewnych szczególnie odległych obiektów, które Kardaszew, w niezgodzie z większością innych astrofizyków, próbował identyfikować z nadającymi supercywilizacjami. Prawdopodobnie oni, a nie on, mieli słuszność. I wreszcie uwaga końcowa. Dla ogromnej większości żyjących, wraz z uczonymi, z wyjątkiem bardzo jeszcze szczupłej garstki zainteresowanych specjalistów, cały problem „innych” ma wyraźny posmak fantastyczny, i co więcej, a co też daleko ważniejsze, pozbawiony jest prawie zupełnie emocjonalnego aspektu. Olbrzymia większość ludzi przywykła do obrazu zaludnionej Ziemi i bezludnego (poza bajkami) Kosmosu, jako do oczywistej normy, którą uznaje się za jedynie możliwą. Dlatego to właśnie ujęcia, w myśl których bylibyśmy w Kosmosie samotni, bynajmniej nie robią na ludziach wrażenia aż monstrualnej rewelacji, a przecież to właśnie stanowisko przedstawiają zacytowane wyżej słowa Szkłowskiego, z którymi w pełni się solidaryzuję. Notabene dla lojalności dodajmy, że samotność nasza będzie raczej monstrualna, tajemniczo–przerażająca dla materialisty i empiryka, a raczej cudowna i może nawet „uspokajająca” dla spirytualisty. Dotyczy to nawet i uczonych. Przywykliśmy w naszej codzienności do wyłącznego istnienia ludzi w klasie „istot rozumnych”, istnienie zaś innych, na które nie tylko zgodę wyraża, ale które niezliczonymi implikacjami postuluje, jak się rzekło, przyrodoznawstwo, ma dla nas charakter wybitnie abstrakcyjny. Ten antropocentryzm nie może ustąpić łatwo miejsca jakiemuś galaktocentryzmowi, co tym bardziej zrozumiałe, że ludziom z ludźmi trudno jak dotąd współżyć na jednej Ziemi, więc w tej sytuacji postulowanie uniwersalizmu aż kosmicznego nabiera łatwo posmaku baśniowo—ironicznej czy też nieodpowiedzialnej fantazji, do której grupka jakichś dziwaków namawiać usiłuje okrutnie z sobą skłóconych Ziemian. Zdaję sobie z tego dobrze sprawę i nie wzywam do poprawiania, w duchu przedstawionych wywodów, podręczników szkolnych. Niemniej, wydaje mi się, że trudno być w II połowie XX wieku pełnym człowiekiem, jeśli się nie pomyśli chociaż czasem o owej, dotąd nie znanej wspólnocie rozumnych, do której ponoć należymy. IV. INTELEKTRONIKA POWRÓT NA ZIEMIĘ Mamy rozważyć, czy przejawiająca się w technoewolucji działalność rozumna jest dynamicznym procesem trwałym, nie zmieniającym swego ekspansywnego charakteru przez czas dowolnie długi, czy też musi się ona przekształcać, aż jej podobieństwo do własnego stanu początkowego znika. Chciałbym podkreślić, że rozważanie to będzie się różniło w istotny sposób od cyklu kosmicznego, który je poprzedził. Wszystko, cośmy mówili o cywilizacjach gwiezdnych, nie było płodem jałowych spekulacji — niemniej rozpatrywane hipotezy opierały, się z kolei na innych hipotezach, przez co prawdopodobieństwo wysnuwanych wniosków bywało nieraz nikłe. Zjawiska, o których będziemy mówić teraz, stanowią prognozy, oparte na faktach doskonale znanych i dokładnie zbadanych. Tak więc prawdopodobieństwo procesów, jakie przedstawimy, jest nieporównanie większe od tego, jakie cechowało dyskusję gęstości cywilizacyjnej Wszechświata. Rozpatrzymy przyszłość cywilizacji — pod kątem możliwości rozwojowych nauki. Łatwo powiedzieć, że nauka będzie się rozwijała „zawsze”, że im więcej będziemy poznawali, tym więcej stanie przed nami nowych problemów. Czy ten proces nie będzie miał żadnych ograniczeń? Wydaje się, że tak —że lawinowe tempo poznania ma swój pułap i że, co więcej, już niedługo do niego dotrzemy. Rewolucja Przemysłowa rozpoczęła się w wieku XVII. Korzenie jej, czy raczej lonty — była bowiem podobna bardziej do wybuchu aniżeli do powolnego dojrzewania — sięgają daleko w przeszłość. Na pytanie o „pierwszą j przyczynę” nauki Einstein odpowiedział w sposób tyleż zabawny, co celny: „Nikt się nie drapie, jeśli go nie swędzi”. Naukę, jako siłę napędową ; technologii, uruchomiły potrzeby społeczne. Uruchomiły, upowszechniły, ) nadały jej przyśpieszenie, ale jej nie stworzyły. Prapoczątki nauki sięgają j czasów babilońskich i greckich. Zaczęła się od astronomii, od badania l mechaniki niebios. Wielkie regularności tej mechaniki powołały do życia pierwsze systemy matematyczne, nieporównanie bardziej zawiłe od tych pierwocin rachunku, jakich wymagała starożytna technologia (pomiarów gruntu, budowli itp.). Przy tym Grecy wytworzyli formalne systemy aksjomatyczne (geometria Euklidesa), Babilończycy zaś — niezależną od geometrii arytmetykę. Pierworództwo astronomii w rodzinie nauk dostrzega historyk nauki po dzień dzisiejszy