Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. - Zosia nagle przestała jeść i rozpłakała się głośno. - Gdzie moja mama, ja chcę do mamy! - Też mądrala z ciebie, Jędrek. I po co o takie rzeczy pytasz? Widzisz, co narobiłeś! - Martyniakowa próbowała uspokoić Zosię, ale na próżno. Zosia musiała się wypłakać, wypłakiwała w tej chwili całe swoje zmartwienie, wszystkie straszne przeżycia od momentu rozstania z rodzicami. Jędrek był speszony. - No, nie becz, masz! - Wetknął jej w rączkę cukierek, kupiony w sklepiku. Sam już nie pamiętał, kiedy jadł cukierki. - Nie becz, poszukamy ci twojej mamy. Przestań się mazać, bądź zuchem! Pamiętasz, jak wczoraj jechaliśmy rikszą? Minę miałaś jak hrabina! A teraz taka beksa... Zosia spojrzała na niego przez łzy. Tak samo mówił tatuś: "bądź zuchem!" Powoli uspokoiła się. Ten duży chłopiec budził zaufanie. Rozejrzała się dookoła. Stanęły jej w pamięci chwile w obozie wysiedleńczym i w pociągu. Biedny pokoik wydał się Zosi po tym wszystkim rajem. Nikt nie jęczy, nie krzyczy, nie woła o pomoc. Cisza, ciepło, taka dobra zupa i tylko oni troje... - A żandarmi... Żandarmów tu nie ma? - Zosia wtuliła trwożnie główkę w ramiona Martyniakowej. - Nie, dziecino, uspokój się, nie ma. Może gdzieś tam chodzą po Warszawie, ale tu nie przyjdą. - Nie przyjdą po mnie? - Niechby spróbowali! Nie wpuszczę ich i już. Nie dam ciebie! - ze stanowczością w głosie uspokajał Jędrek małą. Martyniakowa pogłaskała ją po króciutkich, obciętych jak u chłopca włoskach. - Mama... - szepnęła Zosia i westchnąwszy ciężko jeszcze raz, usnęła. I tak już zostało, że do Martyniakowej zaczęła mówić jak Jędrek: "mama". To była wprawdzie trochę inna, ta druga mama, ale tamta pierwsza, najukochńsza, rodzona była gdzieś daleko, nie wiadomo nawet gdzie, i nie wiadomo, czy się kiedykolwiek spotkają. Ta druga była tuż, przy niej i chroniła ją swymi mocnymi, opiekuńczymi ramionami. 5 Zosia poznaje Warszawę i jej tajemnice - Nie mogę bawić się z tobą dłużej w klasy, bo idę do szkoły - powiedziała do Zosi Janka Balcerzakówna, córka szewca, który mieszkał w tej samej oficynie, co Martyniakowie, tyle że na parterze. Zosia zawdzięczała mu piękne, ciepłe i mięciutkie butki z filcu, w których jej odmrożonym nóżkom było bardzo wygodnie. Zarówno śniegowców, jak i skóry brakowało, więc warszawianki w wojenne zimy paradowały w takich właśnie kapcach, wzorowanych na góralskim obuwiu. Ze skrawków skóry zrobione były tylko czubki i pięty. Zosia z żalem rozstała się ze swoją nową koleżanką. Dziewczynki zaprzyjaźniły się bardzo, choć Janka była trochę starsza od Zosi. Janka rozumiała, ile musiała przecierpieć jej mała przyjaciółka, i starała się, jak tylko mogła, pomóc Zosi w przyzwyczajaniu się do nowych warunków życia. Ale tak jak wszystkie dzieci z podwórka na Wolskiej, Janka nigdy nie wypytywała Zosię o jej przeżycia i o przeszłość. Taka stanęła między nimi niepisana umowa, a zresztą Jędrek im tego zabronił. Im mniej ludzi wie o Zosi - tym lepiej, tym dla niej bezpieczniej. Zosia powoli oswajała się z miastem. Czuła się tu źle, choć wszyscy jej dogadzali. Ciasno jej było w wysokich murach, brakowało przestrzeni i powietrza, a przede wszystkim - brakowało rodziców. Bardzo za nimi tęskniła. Gdy coś jej się nie powiodło, zaraz wyobrażała sobie zmartwienie albo niezadowolenie ojca z tego powodu, a gdy, odwrotnie, coś jej się udało, myślała: "ale się mamusia ucieszy!" To było tak, jak gdyby cały czas byli przy niej obecni. Często w nocy budziła się na swym łóżeczku i płakała tak, że rano poduszka była mokra od łez. - Zosieńko, znów płakałaś - mówiła z wyrzutem Martyniakowa. - Czy ci tak źle u nas? Nie martw się, wróci twoja mama, ale musisz być grzeczna i zdrowa, bo byłoby jej przykro. - Nie becz, Zośka. Pójdzie sobie Hitler, poszukam ci twojej mamy - pocieszał Jędrek. Wprawdzie tak przerażające wieści krążyły o losach ludności, wywiezionej z Zamojszczyzny, że zarówno Martyniakowa, jak i Jędrek nie mieli wielkiej nadziei na odszukanie kiedykolwiek rodziców małej. Tymczasem Zosia zupełnie wyzdrowiała pod troskliwą opieką doktora Zawadzkiego, nabierała ciała, buzia jej się zaokrągliła, jasne włoski odrosły. Stała się ulubienicą całej kamienicy. Martyniakowej niewiele sprawiała kłopotu