Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Teraz z błyszczącymi oczami i szerokim uśmiechem na ustach obszedł kilkakrotnie nowy wóz, po czym uścisnął dłoń kołodzieja, podziękował mu i z dumą zasiadł na koźle. Rzemieślnik życzył mu powodzenia i gdy pan odjeżdżał, odprowadził go wzrokiem, kręcąc głową z podziwu nad własną robotą. W czasie długiej drogi powrotnej, podążając starym wozem za panem, George - ułożywszy starannie na siedzeniu nowy melonik i parę eleganckich szarych kamaszy, które kosztowały go dolara - kończył w myśli przegląd obowiązków, czekających go przed wyjazdem do Nowego Orleanu, i zastanawiał się, co należy przedsięwziąć, aby podczas ich nieobecności wszystko toczyło się jak należy. Zdawał sobie sprawę, że Matyldzie będzie ciężko bez niego przez tak długi okres, lecz nie wątpił, iż Kizzy we wszystkim jej pomoże, jeśli zaś chodzi o wuja Mingo, to choć staruszek nie był już tak żwawy, jak przedtem, i z roku na rok miał coraz gorszą pamięć, z pewnością do ich powrotu da sobie radę z opieką nad stadem. Lecz wiedział też, że prędzej czy później pomoc Mingo okaże się nie wystarczająca. Musi jakoś znaleźć sposób na dziwny upór żony i matki i przekonać je, że przed Virgilem otwiera się nadzwyczajna okazja, zwłaszcza iż niedługo, jak tylko chłopiec skończy sześć lat, zostanie wysłany do pracy w polu. Już wcześniej przyszło mu na myśl, że pan mógłby wyznaczyć syna do pomocy wujowi Mingo na czas ich nieobecności, a potem, kiedy wrócą, mały zostałby po prostu przy nich, wciągając się do nowych obowiązków. Ale ledwo wspomniał o tym Matyldzie, ta wybuchnęła: - Niech wam pan lepiej kogoś kupi! A Kizzy gorąco jej sekundowała: - Te ptaszyska już dość nam zabrały, jedna osoba z rodziny wystarczy! Wolał nie wszczynać z nimi nowej kłótni, toteż nie forsował dalej tego projektu, ale z pewnością nie miał też ochoty nakłaniać pana do kupna jakiegoś całkiem nieznajomego Murzyna, który by wtargnął w jego i Mingo niepodzielne królestwo. Ale nawet gdyby pan tak czy owak nie zamierzał wprowadzać na teren hodowli nikogo obcego, George nie był pewien, czy pomoc Virgila spotkałaby się z przychylnym przyjęciem ze strony wuja Mingo, który, odkąd jego pierwszy uczeń zyskał większe względy pana niż on sam, stawał się coraz bardziej rozgoryczony. Ostatnio, pełen żalu, że on nie jedzie z nimi do Nowego Orleanu, warknął: - Czy ty i pan jesteście pewni, że będę umiał jak trzeba nakarmić ptaki, kiedy was tu zabraknie? George wolałby, aby wuj Mingo zdał sobie wreszcie sprawę, że on nie ma nic do gadania, jeśli chodzi o decyzje pana. Zastanawiał się też, dlaczego staruszek nie chce przyjąć do wiadomości faktu, iż w wieku siedemdziesięciu kilku lat nie ma już po prostu dość sił na sześciotygodniową podróż - na pewno w drodze by się rozchorował, przysparzając im tylko dodatkowych kłopotów. George z całego serca pragnął pocieszyć jakoś wuja Mingo lub choćby przekonać go, żeby przestał obarczać winą za wszystko właśnie jego. Oba wozy skręciły z głównego traktu na podjazd. W połowie drogi do dużego domu George ku swemu zdumieniu ujrzał zbiegającą ze schodów panią Lea. Po chwili z drzwi kuchennych wypadła Malizy. I zaraz ze wszystkich chat podążyli w ich stronę Matylda z chłopcami, mama Kizzy, siostra Sara i wuj Pompey. Co oni tu robią w czwartek po południu, kiedy powinni pracować w polu? Czy tak im było spieszno zobaczyć nowy wóz, że nie zawahali się narazić na gniew pana? Ale spojrzawszy na ich twarze zrozumiał, iż wóz wcale im nie w głowie. Kiedy pani Lea podeszła do męża, Geofge wychylił się z kozła jak najdalej do przodu, aby usłyszeć, co też ona mówi. Zobaczył, że pan prostuje się nagle na siedzeniu, a pani ucieka z powrotem do domu. Osłupiały patrzył, jak pan schodzi ciężko na ziemię i krok za krokiem zmierza ku niemu. I nagle, rzuciwszy okiem na jego pobladłą twarz, domyślił się prawdy! Słowa pana doszły go jakby z daleka: - Mingo nie żyje. George osunął się obok siedzenia i zaniósł gwałtownym szlochem. Nie czuł niemal, jak pan i wuj Pompey ściągają go z wozu na ziemię. Później Pompey i Matylda powiedli go do kwatery niewolników w otoczeniu reszty jej mieszkańców, którzy, na widok jego rozpaczy, znów zaczęli płakać. Matylda pomogła mu wejść do chaty, a za nią wsunęła się Kizzy z dzieckiem w ramionach. Kiedy George odzyskał nieco równowagę, opowiedziały mu, co zaszło. - Wyjechaliście w poniedziałek - mówiła Matylda - i tej nocy nikt jakoś nie mógł spać. We wtorek rano wszyscy się skarżyli, że coraz to słyszeli pohukiwanie sowy i szczekanie psów. A potem rozległ się krzyk... - To była Malizy! -wtrąciła Kizzy. -Boże mój, ale wrzeszczała! Wszyscy pobiegliśmy w stronę chlewika, gdzie poszła karmić świnie, i właśnie wtedy go zobaczyła. Biedaczek leżał na drodze i wyglądał jak kupka starych szmat. - Żył jeszcze - dodała Matylda - ale mógł mówić tylko jedną stroną ust. Uklękłam przy nim i ledwo zrozumiałam, co powiedział. „Miałem atak - wyszeptał. - Pomóżcie mi z kogutami... Nie dam rady..." - Boże miłosierny, nie mieliśmy pojęcia, co robić! - wykrzyknęła Kizzy. Z początku wuj Pompey usiłował sam podnieść ciężkie, bezwładne ciało, a kiedy mu się to nie udało, wspólnymi siłami przydźwigali wuja Mingo do kwatery niewolników i ułożyli na łóżku Pompeya. - George, nie masz pojęcia, jak on cuchnął, roztaczał taki niezdrowy zapach! -podjęła Malizy. - Zaczęliśmy wachlować mu twarz, a on wciąż tylko powtarzał: „Koguty... muszę wracać..." - Malizy pobiegła zawiadomić panią - przerwała Kizzy - i ta przyszła załamując ręce i płacząc wniebogłosy. Ale nie nad bratem Mingo, o nie! Pierwsza rzecz, to wrzasnęła, żeby ktoś z nas lepiej poszedł do tych kogutów, bo inaczej pan, jak wróci, wpadnie w szał! Więc Matylda zawołała Yirgila... - Wcale nie miałam na to ochoty, wiesz, co o tym myślę. Wystarczy, że ty siedzisz tam całymi dniami