Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wziąłem Franny za rękę i poszliśmy ścieżką piłkarzy; tylko na chwilę zatrzymaliśmy się przy znajomym zakręcie: to z niego szło się w las, do paproci; nie musieliśmy ich nawet oglądać. - Do widzenia - szepnęła Franny na pożegnanie świętemu miejscu świętokradztwa; ścisnąłem jej dłoń; od- wzajemniła uścisk, ale zaraz wyrwała rękę; przez całą drogę do hotelu „New Hampshire” usiłowaliśmy rozmawiać tylko po niemiecku. Bądź co bądź niedługo miał to być nasz nowy język, a znaliśmy go kiepsko. Wiedzieliśmy, że musimy się podciągnąć, jeśli chcemy mieć Franka z głowy. Kiedy wróciliśmy do Parku Elliota, Frank akurat robił swoją karawaniarską rundę między drzewami. - Chcesz poćwiczyć? - spytał Franny, a ona wzruszyła ramionami; potem matka kazała im coś załatwić, więc razem pojechali: Franny prowadziła, a Frank u jej boku modlił się i trząsł. Kiedy w nocy kładłem się spać, stwierdziłem, że Jajo ułożył w moim łóżku Smutka, ubranego w mój strój do biegania. Zanim wyciągnąłem psa z pościeli i wygarnąłem z niej sierść, całkiem się rozbudziłem. Zszedłem do restauracji, żeby poczytać. Max Urick popijał, siedząc na przyśrubowanym krześle. - Ile razy stary Schnitzler załadował Jeanette Jak-Jej-Tam? - spytał. - Czterysta sześćdziesiąt cztery - odparłem. - To jest coś! - zawołał. Kiedy się gramolił po schodach do swojej sypialni, słuchałem, jak pani Urick chowa garnki do szafy. Rondy Ray nigdzie nie było widać: wyszła do miasta, a może siedziała u siebie w pokoju - mało mnie to obchodziło. Po ciemku nie dałoby się biegać, a Franny już spała, więc nie mogłem podnosić ciężarów. Smutek wygryzł mnie z łóżka, więc zamiast spać, próbowałem czytać. Miałem przed sobą książkę o epidemii grypy z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku - o wszystkich znanych i nieznanych ludziach, których unicestwiła. Był to chyba jeden z najsmutniejszych okresów w historii Wiednia. Umarł wtedy Gustaw Klimt - ten, co uczył Schielego, a swoje własne dzieło zatytułował „Świński gnój”; Schiele z kolei stracił żonę imieniem Edith, a potem sam bardzo młodo umarł. Przeczytałem cały rozdział o obrazach, które mógł namalować, gdyby go nie dopadła grypa. Właśnie zaczynałem mgliście sobie uświadamiać, że cała książka jest o tym, czym mógłby stać się Wiedeń, gdyby nie epidemia, kiedy obudziła mnie Lilly. - Dlaczego nie śpisz u siebie? - spytała. Powiedziałem jej, co Jajo zrobił ze Smutkiem. - A ja nie mogę zasnąć, bo w ogóle sobie nie wyobrażam, jak tam będzie wyglądał mój pokój - odparła. Opo- wiedziałem jej o grypie z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, ale słuchała bez zainteresowania. - Boję się - wyznała. - Boję się brutalności. - Czyjej brutalności? - W hotelu Freuda. Tam dojdzie do przemocy. - Dlaczego, Lilly? - Będzie seks i przemoc. - Chodzi ci o kurwy? - I ten ich klimat - powiedziała Lilly. Siedziała na przyśrubowanym krześle, taka ładniutka, lekko się koły- sząc; oczywiście nie sięgała stopami do podłogi. - Kurewski klimat? - spytałem. - Klimat seksu i przemocy. Tak mi się to całe miasto kojarzy. Popatrz, taki Rudolf: zabił swoją dziewczynę, a potem się zastrzelił. - Lilly, to było w zeszłym stuleciu - przypomniałem jej. - Albo ten, co czterysta sześćdziesiąt cztery razy przedmuchał kobietę. - Schnitzler. Prawie sto lat temu, Lilly. - Teraz jest pewnie jeszcze gorzej. Tak jak prawie ze wszystkim. Wiedziałem, że to Frank naopowiadał jej takich rzeczy. - I jeszcze ta grypa - ciągnęła Lilly. - I wojny. No i ci Węgrzy. - Powstanie? - spytałem. - Powstanie było w zeszłym roku. - I tyle gwałtów w sektorze rosyjskim. Znowu zgwałcą Franny. Albo mnie - dodała Lilly. - Jeżeli mnie dopadnie ktoś nie za duży. - Okupacja już się skończyła. - Klimat przemocy - powtórzyła Lilly. - Tyle stłumionego seksualizmu. - To już z nie naszego Freuda, Lilly. - A co będzie robił niedźwiedź? Też mi hotel, z kurwami, niedźwiedziami i szpiegami. - To nie są żadni szpiedzy, Lilly - powiedziałem. Chodziło jej oczywiście o ludzi od stosunków Wschód- Zachód. - To chyba zwykli intelektualiści - próbowałem ją uspokoić, ale niezbyt skutecznie, bo pokręciła głową. - Nie znoszę przemocy - powiedziała. - A Wiedeń aż nią cuchnie. Miałem wrażenie, że przestudiowała plan miasta i wyszukała wszystkie rogi ulic, na których zbierają się ulubione gangi Juniora Jonesa. - Całe miasto aż krzyczy od przemocy - ciągnęła. - Po prostu nią ocieka. Zupełnie jakby brała do ust każde słowo, żeby je pocmoktać: cuchnie, krzyczy, ocieka. - W samym pomyśle, żeby tam jechać, aż kipi przemoc - powiedziała Lilly i zadrżała. Przycisnęła szczupłe uda do siedzenia przyśrubowanego krzesła i majtała nóżkami, zaciekle wachlując nimi podłogę. Miała dopie- ro jedenaście lat, więc się zastanawiałem, skąd wzięła wszystkie te słowa i dlaczego jej wyobraźnia wydaje się znacznie starsza od niej samej. Czemu wśród kobiet z naszej rodziny są tylko mądre niewiasty (takie jak matka), „niemłode szesnastki” (na przykład Franny według Juniora Jonesa) i takie dziewczynki, jak Lilly: drobne i delikatne, ale bystre nad wiek? Dlaczego tylko one mają rozum? - zastanawiałem się, myśląc o ojcu; chociaż oboje rodzice skończyli trzydziesty siódmy rok, on wydawał się o dziesięć lat młodszy - „i o dziesięć lat głupszy”, dodawała Franny. A kimże ja jestem? - zadałem sobie pytanie, bo przy Franny - a nawet wobec Lilly - czułem, że zawsze będę piętnastolatkiem. Jajo rozwijał się pomału - w ósmym roku życia zachowywał się jak pięciolatek. Frank był Frankiem - czyli Mysikrólem, zdolnym wskrzeszać psy, opanować obcy język i wykorzystać do osobistych celów historyczne osobliwości, ale podejrzewałem, że pomimo tych oczywistych talentów w wielu innych dziedzinach działa na poziomie umysłowym czterolatka. Lilly siedziała ze zwieszoną głową, majtając nóżkami. - Lubię hotel „New Hampshire” - powiedziała. - Uwielbiam. Nie chcę się stąd wyprowadzać. Jak było do przewidzenia, w oczach stanęły jej łzy. Objąłem ją i wziąłem na ręce; dałbym radę przez okrągły rok podnosić Lilly zamiast sztangi. Zaniosłem ją do jej pokoju