Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie ja, lecz Sheemie. Bierz- cie kapelusze. I pospieszcie się! Bert nasadził sombrero na głowę, pozostałe dwa rzucił przyjaciołom. Roland i Alain zdążyli już włożyć serapes. W ka- peluszach nasuniętych na czoła niczym się nie różnili od vaqueros baronii. — Dokąd teraz? — zapytał Alain, gdy wyszli na ganek. Ulica była pusta i ciemna, nikt nie zwrócił uwagi na strzały. — Najpierw do Hookeya — odparła Susan. — Tam są wasze konie. Ruszyli ulicą — mała, czteroosobowa grupka. Capi znikł; Sheemie zabrał go ze sobą. Serce Susan biło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi, na czoło wystąpił pot, choć jedno- cześnie było jej bardzo zimno. Być może to, co zrobiła, nie było morderstwem, ale przecież przed chwilą zabiła dwóch mężczyzn, przekroczyła granicę, zza której nie ma powrotu. Zrobiła to dla Rolanda, w imię miłości; świadomość, że nie mogła postąpić inaczej, była w jakiś sposób pocieszająca. Bądźcie szczęśliwi, niewierni! Mordercy! Oszuści! Lubieżnicy! Przeklinam was popiołami! Susan ujęła dłoń Rolanda, a kiedy uścisnął ją, odpowie- działa uściskiem. Patrząc na Księżyc Demona, widząc jego twarz, z której spełzał wściekły, pomarańczowy rumieniec, zastąpiony bladą, srebrzystą obojętnością, pomyślała, że z po- wodu jednego pociągnięcia za spust, tego, które przyniosło śmierć Dave'owi Hollisowi, pragnącemu tylko jak najlepiej wypełnić swe obowiązki, zapłaciła cenę najwyższą: utraciła duszę. Jeśli Roland ją teraz opuści, spełni się przekleństwo ciotki i pozostaną jedynie popioły. Rozdział 9 PLONY Gdy weszli do stajni oświetlonej jedną słabą latarnią gazową, ktoś poruszył się w którymś z boksów i Roland natychmiast wyciągnął z kabur oba rewolwery. Sheemie spojrzał na niego, uśmiechając się niepewnie; w wyciągniętej dłoni trzymał strze- mię. Na widok wchodzących jego twarz rozjaśniła się, oczy zabłysły szczęściem. Pobiegł w ich kierunku. Roland schował broń i był gotów chwycić chłopca w objęcia, lecz Sheemie ominął go i skoczył w ramiona Cuthberta. — Hej, spokojnie. — Bert zatoczył się śmiesznie, lecz utrzymał równowagę i uniósł go w powietrze. — Aż tak bardzo chcesz mnie przewrócić? — Uwolniła was! Wiedziałem, że was uwolni, ano, wie- działem! Dobra stara Susan! — Sheemie się rozejrzał i do- strzegł stojącą obok Rolanda dziewczynę, bladą, ale już spo- kojną. Odwrócił się szczęśliwy i pocałował Berta wprost w czoło. — Hej, a to za co? — Bo cię kocham, dobry, stary Arthurze Heasie. Urato- wałeś mi życie! — No, może i tak. — Cuthbert roześmiał się, lecz widać było, że jest mocno zawstydzony; za wielkie sombrero prze- śmiesznie przekrzywiło mu się na głowie. — Ale jeśli zaraz się stąd nie ruszymy, może się okazać, że nie uratowałem go na długo. 631 — Konie osiodłane — oznajmił z dumą chłopak. — Su- san powiedziała mi, co mam zrobić, a ja to zrobiłem! Bar- dzo dobrze zrobiłem! Muszę tylko wymienić strzemię przy siodle pana Richarda Stockwortha, bo stare jest bardzo zużyte. — To akurat może zaczekać — orzekł Alain, wziął strzemię i odłożył je na bok. Spojrzał na Rolanda. — A teraz dokąd? — spytał. Roland pomyślał przede wszystkim o grobowcu rodziny Thorinów. Sheemie zareagował na tę rewelację panicznym strachem. — Cmentarzysko? Przy pełni Księżyca Demona? — Po- trząsnął głową tak gwałtownie, że aż zsunęło się z niej sombre- ro. — Tam leżą martwi, sai Dearborn, ale jeśli podrażni się ich, kiedy Księżyc Demona jest w pełni, mogą powstać i cho- dzić między ludźmi! — Gdyby nawet nie powstali, nie możemy tam jechać — orzekła Susan. — Kobiety z miasta ozdabiają drogę z Nabrzeża kwiatami i na pewno dekorują nimi także grobowiec. Być może kieruje ich pracą Olive, jeśli jest w stanie, ale moja ciotka i Coral z pewnością tam są, a spotkania z tymi dwoma damami musimy unikać jak ognia! — W porządku — powiedział Roland. — Odjeżdżamy. Pomyśl, Susan, i ciebie także o to proszę, Sheemie. Potrzebu- jemy miejsca, w którym moglibyśmy ukryć się co najmniej do świtu, odległego najwyżej o godzinę jazdy, gdzieś na uboczu Wielkiej Drogi, obojętnie w jakim kierunku od Hambry, byle nie na północny zachód. — Dlaczego nie? — zdziwił się Alain. — Ponieważ na północny zachód jedziemy teraz. Mamy tam coś do zrobienia... a oni muszą wiedzieć, że to my wyko- naliśmy tę robotę. Przede wszystkim musi o tym wiedzieć Eldred Jonas. — Roland uśmiechnął się złym uśmiechem. — Jonas musi się dowiedzieć, że gra skończona. To już nie partia zamków. Do miasta przyjechali prawdziwi rewolwerowcy. Ciekawe, czy z nimi potrafi sobie poradzić. 632 Godzinę później, gdy księżyc wzeszedł wysoko na niebo, ka-tet Rolanda było już na polu naftowym Citgo. Ze względów bezpieczeństwa jechali równolegle do Wielkiej Drogi, ale okazało się, że przesadzili w ostrożności; na drodze nie pojawił się żaden jeździec zmierzający do miasta lub powracający z niego. Zupełnie jakby w tym roku odwołano Plony, pomyślała Susan... a potem przypomniała sobie wypchane ludki i za- drżała. Jutro wieczorem dłonie Rolanda pomalowano by na czerwono; może do tego dojść nawet teraz, jeśli ich złapią. I nie tylko dłonie Rolanda. Jeśli ich złapią, dłonie całej czwórki zostaną pomalowane na czerwono. A także dłonie Sheemiego. Konie (wraz z Caprichosem, który całą drogę truchtał za nimi prowadzony na sznurku, niezbyt szczęśliwy, ale wcale nieopóź- niający jazdy) przywiązali do jakiejś zapomnianej, rdzewiejącej maszyny przy północno-wschodnim krańcu pola, po czym pode- szli powoli do pracujących jeszcze wież wiertniczych, skupionych w tym właśnie miejscu. Milczeli, a jeśli przyszło im wymienić kilka słów, mówili szeptem. Roland wątpił, czy jest to konieczne, ale w tym miejscu szept był jak najbardziej naturalny