Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pociąg zatrzymuje się i wysiadam na zimowe słońce. Schodzę z peronu na ulicę i odkrywam, że znajduję się nie o cztery ulice od miejsca rozmowy, ale o czternaście. Rzucam okiem na zegarek i przyspieszam kroku. Rano byłam zbyt zdenerwowana i nie zjadłam śniadania, ale półtoragodzinna podróż zaostrzyła mi apetyt. Na przemian idę i biegnę długimi ulicami, wiedząc, że jeśli czegoś nie zjem, ryzykuje zasłabnięcie w środku lekcji. Wreszcie bez tchu wpadam na maleńkie stoisko z gazetami, kupuję w pośpiechu torebkę orzeszków ziemnych i wpycham do plecaka. Dosłownie przy sąsiednich drzwiach naciskam dzwonek obok naklejonego taśmą kolorowego papierka, na którym napisano „Wspólnota przeciw konfliktom”. Przez szum domofonu ledwo przedziera się jakiś głos, rozlega się brzęczenie i wchodzę na klatkę schodową, dawno temu pomalowaną na zielono i nadal obwieszoną portretami dzieci na placach zabaw, spoglądających z powagą w obiektyw. Przyglądam się uważnie każdemu zdjęciu. Sądząc po fryzurach i poszerzanych spodniach, odgaduję, że to plakaty promocyjne z lat siedemdziesiątych, czyli mniej więcej z czasów, gdy organizacja została założona. U szczytu schodów znowu dzwonię. Tym razem wita mnie głośne szczekanie, potem ogromna dłoń z lekka uchyla drzwi. — Puszek, zostań! ZOSTAŃ! — Przyszłam na rozmowę — mówię, rozglądając się za innymi drzwiami i zakładając, że przez pomyłkę przeszkodziłam mieszkańcowi budynku. W szparze pojawia się blada twarz kobiety. — Tak, to tu „Wspólnota przeciwko konfliktom”. Dobrze trafiłaś, wejdź, tylko uważaj na Puszka, zawsze próbuje jakichś sztuczek. Przeciskam się przez szparę, jaką zrobiła w drzwiach, i staję praktycznie twarzą w twarz z ogromnym czarnym owczarkiem oraz resztą równie ogromnej kobiety w kitlu i o sięgających pasa siwiejących blond włosach. Uśmiecham się i pochylam, żeby pogłaskać psa, który próbuje obejść jej masywne nogi. — NIE! — krzyczy kobieta. Wzdrygam się. — Nie przepada za ludźmi. Prawda, Puszku? — Szorstko poklepuje psa po głowie wolną ręką, bo w drugiej trzyma stos szarych kopert. Ostrzegłszy mnie wystarczająco, pozwala Puszkowi mnie obwąchać. Stoję w zupełnym bezruchu. — Jestem Reena, dyrektor „Wspólnoty”. A ty? — Przygważdża mnie ostrym spojrzeniem. Staram się domyślić, kim by chciała, żebym była. — Nan. Miałam się spotkać z Richardem. — Staram się emanować sumiennością i ciepłem, bez krzty wesołości. — Nan? Myślałam, że masz na imię Naminia. Cholera. RICHARD! — Reena wrzeszczy tak, że niemal padam na ziemię. Wraca do swoich segregatorów. — Za minutę tu przyjdzie. RICHARD! — znów wrzeszczy, tym razem w stronę szafy na dokumenty. — Dobrze! Usiądę i poczekam. — Staram się zademonstrować, że jestem osobą, która potrafi się sobą zająć, bo wyczuwam, że niezależność jest tutaj wysoko ceniona. Odwracam się i widzę, że oba krzesła w mikroskopijnej poczekalni zawalone są przeładowanymi pudłami żółknących broszur. Wybieram miejsce pod ścianą, usuwając się z drogi Reenie, bo to też wygląda na umiejętność cenioną we „Wspólnocie”. Drzwi po drugiej stronie pomieszczenia otwierają się na oścież. Wchodzi mężczyzna o niezdrowej karnacji, wyglądający na krewnego Reeny, którego podejrzewam o to, że jest Richardem. Zezuje na mnie zza okularów, ciężko dysząc z wysiłku po ominięciu Reeny i psa, żeby mnie przywitać. Poci się obficie, a za uchem trzyma oklapniętego papierosa. — Naminia! — Nan — mruczy Reena znad papierów. — A, Nan... jestem Richard, dyrektor artystyczny. Widzę, że poznałaś już Reenę i Puszka. No to co? Zabierajmy się do roboty! Chodźmy do Sali Uczuć. — Ściska moją dłoń i wymienia spojrzenia z Reena. Idę za nim do Sali Uczuć, która ma mniej więcej tę samą powierzchnię, co biuro, tylko że nie ma w niej biurek. — Usiądź tam, Nan. Siadam, gotowa opowiedzieć im całą moją wspaniałą historię. Gotowa pokazać, co potrafię. — Najpierw opowiem ci o sobie... — zaczyna Richard. Rozsiada się wygodnie na plastikowym rozkładanym krzesełku i mówi o dziesięcioleciach poświęconych pracy społecznej, o tym, jak poznał Reenę na zebraniu przeciwko zarządowi budynku, o wspólnych latach spędzonych na podróżach po świecie w celu wypracowania metodologii rozwiązywania konfliktów i o „dosłownie tysiącach dzieciaków”, które osobiście wyszkolił, żeby „czyniły świat lepszym”. Rozwodzi się też na temat swojego nieudanego dzieciństwa, syna „z nieprawego łoża”, który przestał do niego dzwonić, i o ostatnich próbach rzucenia palenia