Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Był wyśmienitym myśliwym, umiał czytać i pisać. Jego zamiłowania były rozległe i żarliwe. Jak kobieta lubował się w klejnotach i okazałych strojach. Czule kochał panny z fraucymeru i zaiste malarstwo także, czego dowodem podniesienie do stanu szlacheckiego Jana van Eycka. Szaleńczo lubił również olbrzymów, karłów i Turków. Zawsze obok niego stali, jak wrośnięci w ziemię, lśniący od klejnotów Turcy w turbanach. Agenci królewscy zwabiali ich podstępnie ze Stambułu hojnymi obietnicami; ale gdy tylko władca miał ich w swej mocy, chrzcił brutalnie w wielkiej kadzi. Ale uczyniwszy to, pozwalał im potem kucać do woli z twarzami zwróconymi w stronę Mekki i wzywać Mahometa, ilekroć im się podobało, śmiejąc się w kułak z naiwnych, którym się zdawało, że są dalej niewiernymi. Trzymał w klatkach lwy i sforę lampartów przyuczonych przez ludzi Wschodu do polowania na zające i sarny. Słowem wielbił wszystko, co rzadkie, prócz zwykłych cnót. Był amatorem rzeczy osobliwie pięknych lub szatańsko brzydkich. Największą zaletę księcia stanowiła hojność dla biedaków, a na drugim miejscu to, że poważnie popierał sztuki. Właśnie teraz dał tego jaskrawy dowód. Wyznaczył nagrody za najświetniejsze dzieła sztuki złotniczej dwu rodzajów: religijnego i świeckiego; item za najlepsze obrazy malowane przy użyciu białka, oleju lub tempery - na desce, jedwabiu lub metalu wedle wyboru artysty; item za najlepszy witraż malowany na szkle; za najpiękniejsze iluminowanie i winiety na welinie; za najpiękniejsze, również na welinie, pismo. Burmistrzowie kilku miast otrzymali rozkaz udzielenia pomocy wszystkim uboższym współzawodnikom. Mieli przyjąć ich dzieła i przekazać je z należytą troską do Rotterdamu na koszt swoich kilku miast. Gdy wieść tę oznajmił herold na ulicach Tergou, tysiące ust otworzyło się z podziwu, a jedno serce uderzyło mocniej - serce Gerarda. Powiedział nieśmiało rodzinie, że będzie usiłował zdobyć dwie z tych nagród. Osłupieli w milczeniu, dech im zaparto jego zuchwalstwo, lecz wtem okropny chichot niczym petarda wybuchnął na podłodze. Gerard spojrzał w dół i ujrzał karła, który rozdziawiwszy usta od ucha do ucha i wyszczerzywszy kły, pękał ze śmiechu. Natura, pragnąc wynagrodzić Idziemu mały wzrost, obdarzyła go w zamian najbardziej gromkim głosem. Jego szept brzmiał jak fagot. Był jak skarłowaciałe, o szerokich lufach, moździerze na fortyfikacjach, bardziej przypominające donice niż działa, ale ryczące jak lwy. Gerard poczerwieniał ze złości, tym bardziej że i inni zaczęli już chichotać. Bledziutka Kasia spostrzegła to i zaróżowiły się jej policzki. Powiedziała łagodnie: - Dlaczego się śmiejecie? Czy dlatego, że to nasz brat, uważacie, że nie może być zdolny? Tak, Gerardzie, próbuj wraz z innymi. Wiele ludzi mówi, żeś zręczny, a mama i ja będziemy prosić Przenajświętszą Dziewicę, by poprowadziła twą rękę. - Dziękuję ci, Kasiu. Pomódl się do Matki Bożej, a mama kupi mi welin i farby do miniatur. - Ile to będzie kosztowało, mój chłopcze? - Dwie złote korony (około trzech szylingów i czterech pensów angielskich). - Co? - jęknęła matka. - Za cztery pensy można mieć buszel żyta. Mam strwonić koszt miesięcznego utrzymania domu, jedzenia, mięsa i ognia na kominku na takie głupstwa! Piorun niebieski by we mnie uderzył, a moje dzieci poszłyby na żebry. -Mamo!-westchnęła błagalnie Kasia. - Och, daj spokój, Kasiu - rzekł Gerard z westchnieniem. - Zrezygnuję albo poproszę panią van Eyck. Nie odmówi mi, ale wstydzę się ciągle brać. - To nie jej sprawa - rzekła ostro Katarzyna. - Z jakiej racji ma się wtrącać do spraw moich i mego syna? Wyszła z pokoju z silnymi rumieńcami. Mała Kasia uśmiechnęła się. Matka po chwili wróciła z łaskawą, wzruszoną twarzą i dwiema złotymi monetami w ręku. - Masz, kochanie - powiedziała. - Nie będziesz fatygował pani ani panny służącej dla dwóch marnych koron. Teraz jednak Gerard zaczął przemyśliwać, jak by oszczędzić matczynej sakiewki. - Jedna korona starczy, mamo. Poproszę zacnych mnichów, aby pozwolili mi posłać moją kopię Terencjusza. Jest na śnieżnobiałym welinie i lepiej nie potrafię nic napisać. W ten sposób wystarczy mi tylko sześć arkuszy welinu na winiety i miniatury. Złoto na tło i najważniejsze farby - będzie to kosztowało jedną koronę. - Nigdy nie ryzykuj okrętu żałując odrobiny smoły, Gerardzie - rzekła zmienna w nastrojach matka, ale zaraz dodała: - Dobrze zresztą, schowam tę koronę do kieszeni. To nie będzie to samo, jakbym włożyła ją z powrotem do skrzynki. Gdy mam podejść do skrzynki, aby z niej wyjąć pieniądze, zamiast je tam włożyć, czuję się, jakbym utoczyła nożem tyleż kropel krwi z serca. Będziesz jeszcze na pewno potrzebował tych pieniędzy, Gerardzie. Nie można nigdy postawić domu za mniejszą kwotę, niż budowniczy wyliczył na początku. Gdy nadszedł czas, Gerard naturalnie pragnął pójść do Rotterdamu i tam ujrzeć księcia, a nade wszystko przypatrzyć się dziełom swych współzawodników i nauczyć się czegoś nawet w wypadku porażki. Toteż korona opuściła kieszeń matki bez oporów. Gerard w niedługim czasie zostanie księdzem. Powinien nacieszyć się trochę światem przed pożegnaniem jego uciech na resztę życia. Ostatniego wieczora przed wyruszeniem w drogę Małgorzata van Eyck wezwała Gerarda do siebie i wręczyła mu list. Gdy rzucił nań okiem, ze zdziwieniem zobaczył, że był on adresowany do księżniczki Marii w pałacu wicekróla w Rotterdamie. Dzień przed terminem przyznania nagród Gerard pomaszerował do Rotterdamu w swym świątecznym ubraniu - kubraczku z rękawami ze srebrzystego sukna i takiej samej kurcie wierzchniej bez rękawów: Od pasa do pięt odziany był w ciasno przylegające spodnie z koźlej skóry, przymocowane dzianą taśmą do kubraka, fiuty wdział spiczaste, lecz nie nad miarę, i umocowane paskiem pod stopą. Włosy spływały mu z głowy na kark, kapelusz przypiął wysoko (między łopatkami) na plecach. Z kolei Kasia przewiązała kapelusz purpurową jedwabną wstążką i opasawszy nią brata, końce związała zgrabnie na jego piersi. Poniżej kapelusza, do górnej krawędzi szerokiego pasa na biodrach, przymocował skórzaną sakiewkę. O milę od Rotterdamu bardzo się już czuł zmęczony, ale natknął się na parę ludzi w o wiele gorszym stanie. Na skraju drogi siedział całkiem wyczerpany starzec, a młoda urodziwa niewiasta o zatroskanej twarzy trzymała go za rękę