Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Poddaję Arturowi pod rozwagę jeszcze jeden wariant: — Jeżeli ci Francuzi są tacy dobrzy, to niech spróbują zaporęczować chociaż kilkadziesiąt metrów jednego dnia. Następnego dnia zejdziemy do obozu V, ja i Falco zaporęczujemy dalej, a wy, już na zupełnym luzie, ruszycie za nimi. Artur przytakuje z przekonaniem. Tylko że jeszcze przed wyjściem z bazy, z Francuzów chętny do realizacji tego planu został już tylko jeden, Vincent Fai. Artur wychodzi z nim o dzień wcześniej, dochodzą do obozu V. My jesteśmy w „czwórce”, skąd widzimy ich jak na dłoni. Kiedy rano zbierają się do wyjścia, wszystko to trwa, jak na mój gust, trochę za długo. No, nic. Ruszamy w górę. Z drogi między „czwórką” a „piątką” łączę się z Arturem i pytam: — Co tam u was? Czego tak późno wychodzicie na to poręczowa-nie? Over. I zaraz słyszę jego głos: — Zrozumiałem, zrozumiałem. Vincent coś źle się czuje, chce odpocząć jedną noc, jedną noc i dopiero potem podjąć akcję. Dopiero potem. Over. — Bzdura! Nie ma o czym gadać. Cóż to za odpoczynek na tej wysokości? Albo idziecie do góry, albo schodzicie. Over... Używam mocnych słów. Wiem jednak, że na 8 tysiącach metrów nie ma odpoczynku. Tam tylko się wydaje, że „ach, położę się, prześpię jeszcze jedną noc, odpocznę, jutro będę silniejszy”. Wręcz przeciwnie. Po nocy na 8 tysiącach człowiek może być tylko słabszy. Jestem więc teraz nie tylko brutalny ale i uparty. Lhotse, południowa ściana z zaznaczoną drogą do najwyższego osiągniętego punktu w 1985 roku — Albo wychodzicie na poręczowanie teraz, wychodzicie teraz, albo likwidujemy obóz i wracamy. Nie widzę najmniejszych szans, żebyście to zrobili we dwójkę. Najmniejszych szans. Over. Słyszę, że Artur usiłuje przekonać Vincenta, który jednak nie potrafi już zmienić podjętej raz, podyktowanej zmęczeniem i wysokością decyzji. Po chwili mówi niemal błagalnie. — Spróbujmy może, Jurek, pójść jednak dalej we dwójkę. — Nie. Nie widzę szans — odpowiadam Moja „psycha” siadła już ostatecznie. Nie zakończyłem nawet przepisowym „over”. Na odpowiedź Artura nie musiałem długo czekać. Była taka, jakiej mogłem się spodziewać. — Jeżeli tak uważasz, to trudno. Wycofujemy się Over. Rozmawiamy, widząc cały czas siebie w dużej odległości, co jednak czyni kontakt pełniejszym. Dlatego, kiedy wiem, ze radiotelefon zamilkł już na dobre, przychodzi chwila refleksji. Dlaczego to zrobiłem? Przecież zawsze byłem tym, który w najtrudniejszych nawet sytuacjach ciągnął do przodu, mówił „trzeba iść w górę”. A tutaj nagle nie jestem przekonany Idący ze mną Falco właściwie nie włącza się w tę rozmowę Artur jednak nie potrafi ukryć zdziwienia Przyznał mi później, ze ponieważ to ja mówiłem, że nie damy rady, zgodził się na odwrót. Nie był jednak do końca przekonany, że ja, i w ślad za mną mm, robią dobrze. Tak się skończyła nasza wyprawa na południową ścianę Lhotse. Następnego dnia jesteśmy w bazie. Wszystko tu wygląda trochę inaczej niż dawniej. Po pierwsze, ciąży na nas tragedia Rafała. Kiedyś, w czasach wypraw, na które wyjeżdżało się raz do roku, po zakończeniu akcji górskiej zaczynał się w bazie odpoczynek, zapanowywał pewien luz, czekało już tylko powolne zejście z tragarzami. Dzisiaj nie ma warunków na najmniejszą nawet beztroskę. Nie potrafię tego wytrzymać. Myślę tylko o domu, o tym, by jak najszybciej się w nim znaleźć. W ten sposób wyłazi ze mnie przemożne zmęczenie górami. Skończyła się akcja, reszta mnie nie bawi. Właściwie uciekam z Himalajów. W ciągu jednego dnia pokonuję odcinek, którym karawana wlecze się zazwyczaj przez tydzień Docieram do Lukli, gdzie mam pierońskie szczęście, bo dostaję się, oczywiście za pomocą bakszyszu, do samolotu, który akurat odlatuje do Katmandu Czyli, ze w ciągu półtorej doby, z wysokości 8 tysięcy metrów „spadam” na wysokość 1800. Jeden z moich rekordów. W Katmandu zastaję już forpocztę wyprawy, która udaje się zimą na Kangchendzongę. Wśród listy uczestników tej wyprawy jest także moje nazwisko. Nie tylko moje, Krzyska Wielickiego także. Przestaję już nad tym panować, wszystko nabiera iście wariackiego rozpędu. Przecież oni już tu są, w Nepalu załatwiają sprawy związane z organizacją karawany, a ja jadę do domu. Odpocząć. I nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek siła mogła mnie zmusić do pozostania tutaj. Jest na miejscu kierujący wyprawą Andrzej Machnik i paru innych. Patrzą na mnie bez wyrzutu, ale trudno w ich spojrzeniu wyczytać aprobatę. Roboty huk, tym bardziej że samochód z całym sprzętem pływa jeszcze gdzieś po oceanie, bo statek zmienił kurs i będzie opóźniony