Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wtedy niewidzialny kot uderzył w czoło, aż Biały Zawój cofnął się z jękiem. Ból zelżał. Jednak wystarczyło ruszyć w stronę domu, a bestia znowu wraziła szpony. – Czego chcesz? Nie było odpowiedzi. Biały Zawój zrozumiał, co muszą czuć konie, którym wędzidło rozdziera pyski, jeśli skręcą nie tam, gdzie chce woźnica. Ból kierował nim tak samo. Kazał cofnąć się do ulicy Mostowej i iść prosto do sprzedawcy ziela obok „Złotego Osła”. Póki karczma była otwarta, także zielarz nie zamykał sklepu. Widział już wielu uzależnionych, którzy przychodzili do niego jak mary, by wyjść jak ludzie. Ale jeszcze nikogo, kto wyglądałby jak żywy trup. – Czego chcesz, panie? – Nnnie wwwieem... – wybełkotał mężczyzna w białym zawoju. Podał mu więc pierwsze lepsze ziele, dołożył fajkę i wiedząc, że człowiek w takim stanie nie myśli o pieniądzach, zażądał podwójnej ceny. – Nnnigdy nnnie pppaliłłłem. – Tak, tak, panie. Jesteś, panie, dorosły, więc czas się nauczyć – podsunął mu ogień. Gdy mężczyzna wyszedł już dużo pewniejszym krokiem, odwrócił się do pomocnika, który ciął liście w tylnej izbie: – Widziałeś? Dlatego właśnie nigdy nie biorę ziela. I jak ciebie kiedyś przyłapię... Nzalan długo czekał na swojego siostrzeńca. Chodził z kąta w kąt wściekły, że nie może nawet obić mu gęby. Drżał na samą myśl o delikatnych mózgach, które już zaczęły przekazywać sobie myśli, już wspólnie kierowały ciałem, no i nic nie wskazywało na to, że pragną o nie walczyć. Jeszcze mały krok, a Nzalan spełni wszystko, czego pragnął. Aż trudno uwierzyć! Wielekroć prawdziwsze wydawały mu się teraz plany, które tyle lat snuł i snuł dla samego snucia. Chyba tylko po to, żeby nie oszaleć w tym podłym Molku... Ale jest magia w myślach, choć nieraz ścieka powoli jak woda w zapchanym czasomierzu! Trzeba czasem lat, by w końcu wypełniła naczynie i nekromanta tym bardziej nie pozwoli jej rozlać nikomu. Nieważne, kto by to był! Nzalan czuł w sobie taką siłę, taki upór, że był gotowy wyzwać wszystkich aytlanckich arcymagów. No, wreszcie jest ta świnia! – skrzypnięcie drzwi skierowało myśli nekromanty ku bardziej praktycznym sprawom. Biały Zawój wtoczył się do izby na chwiejnych nogach. Był zamroczony, ale oczy błyszczały zdrowo. Schlał się, na bogów! Powinien więc paść martwy z umysłem spalonym cierpieniem! Tymczasem po raz pierwszy wyraźnie nic go nie bolało. – Ty psie, że też ci gówna w łeb nie wsadziłem! Sam byś nie spostrzegł różnicy! – Nekromanta złapał go za szatę i posadził na łożu. – Daj durniowi dwa grosze, to jeden zgubi, a drugi zepsuje! – Zabraniam ci mówić jak Żaka! – krzyknął Biały Zawój. – Jestem starszym faktorem! – Jesteś krowim łajnem zaschniętym, co go i mucha nie ruszy! A twój durny łeb należy do mnie przez rok! Jest mój! Ja jestem twoim panem, ty sługą. – Porzucam służbę! Stać mnie! Daj mi spać teraz! – darł się pijany. Nzalan zamknął mu gębę dłonią, choć pewnie i tak zbudził już gospodarzy. – Kazałem ci nie chlać czy nie kazałem? – syknął. – Och, Nzalan, musiałem! – Każdy pijak tak mówi. Nie, żono, matko, ojcze, wuju, ja nie znoszę piwa! Na wino nie mogę nawet patrzeć! Ale jakże miałem nie wypić, skoro częstowali?! – Nzalan wlał mu do gardła jakąś śmierdzącą miksturę. – Do dna. Co?! Przecież dopiero co piłeś do dna i nie narzekałeś! I zapamiętaj sobie, durniu, beze mnie i moich mikstur zdechniesz w takich bólach, że zabiegi kata są przy nich łaskotkami. Więc rób, co każę! – Dobra, daj spać, Nzalan... – Siostrzeniec rozwalił się w pościeli, nie zrzucając nawet sandałów. Odbiło mu się głośno i wtedy nekromanta poczuł woń ziela. Szybko obmacał kieszenie płaszcza Białego Zawoja. Fajka! Jeszcze ciepła! – To i ziele paliłeś? – A co? A co?! – Nic, nic... Tylko Kannabi też nie mógł żyć bez ziela... Ale Biały Zawój już tego nie słyszał. Zasnął spokojnym snem bez bólu i majaków. Nzalan całą noc spędził w izbie Białego Zawoja. Siedział, pisał i myślał. Dużo myślał. Więc jednak zaczęło się! W obiekcie oba umysły może nie walczą, jednak przepychają się jak kury na ciasnej grzędzie – zapisał nekromanta, ale zaraz zamazał te słowa. Jakże przesiąkł tym wsiowym Molkiem, tymi prostackimi porównaniami, choć to prawda – trudno odmówić im celności. Jego obiekt chrapał szczęśliwy, otumaniony, zadowolony z życia. Przykrył go kocem. Noc ciepła, ale jeszcze się przeziębi... To by mogło wszystko zniszczyć! Zbyt jest jeszcze delikatny... Ale Nzalan zapamięta to sobie, da mu po gębie, jak już wszystko się powiedzie. Póki co dalej zachowywał się nawet nie jak wuj, ale ojciec jedynaka. Jak ojciec i matka