Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Moź iść na jakąkolwiek uczelnię na świecie, a ja chętnie pokryjitj czesne. Spojrzał na mnie, jak gdybym był kosmitą. A potem cierp- liwie wyjaśnił, że amerykański system kształcenia jest dog niczego. Jego zdaniem, cały zachodni świat zmierza do upad-jj ku. Jedyne wyjście to pielęgnować w sobie ducha. Powiedziałem, że poprę go we wszystkim, co postanowił.;! Na co on odparł, że bardzo w to wątpi, bo postanowij porzucić naszą rodzinę. Powiedziałem chyba coś w rodzaju: - Nie kapuję, Andy. Oznajmił wówczas, że nie nazywa się już Andy, lecz Gyanaijj nanda (musiał mi to przeliterować), co w języku hindi oznaczaj "poszukiwacza szczęścia i wiedzy". Chciałem podejść do tego z humorem i zauważyłem, że będzie pierwszym Eliotem o takim imieniu. Wyjaśnił mi wtedy, że nie należy już do rodziny Eliotów. I że nie chce mieć nic więcej wspólnego z moim podłym pokoleniem. Zamierza spędzić życie na medytacjach. Do tego celu nie pragnął ani nie potrzebował tak zwanej fortuny Eliotów. Kiedy spytałem go, jak zamierza żyć, odparł po prostu, że i tak bym tego nie zrozumiał. Wyjaśniłem wtedy, że chodzi mi o sprawy praktyczne, a nie filozoficzne. Na przykład, gdzie będzie mieszkał? Tam, gdzie jego guru - odparł. Obecnie prorok przewodził aśramowi w San Francisco, ale karma nakazywała mu powrót do Indii. Spytałem, skąd weźmie pieniądze. Odparł, że nie potrzebuje pieniędzy. Nie ustępowałem jednak i pytałem dalej, co będzie jadł. Na to on, że podobnie jak reszta wyznawców swami będzie żebrał. Zaproponowałem więc, żeby zaczął ode mnie jako hojnego człowieka. Odmówił. Wyczuwał bowiem, że chcę go w ten sposób związać ze sobą, a on pragnął "nieskrępowanej wolności". Potem wstał, pozdrowił mnie znakiem pokoju i ruszył do drzwi. Błagałem go o jakiś adres, żebym mógł się z nim skontaktować. Powiedział, że wszelki kontakt między nami jest niemożliwy, dopóki nie wyzbędę się ziemskiego mienia i nie nauczę sztuki medytacji. Ani jedno, ani drugie nie wydawało mu się prawdopodobne. Przed wyjściem poczęstował mnie pożegnalną mową - był to rodzaj błogosławieństwa. Powiedział, że przebacza mi wszystko. To, że jestem nie-oświeconym, burżuazyjnym, nieczułym ojcem. Nie nosił w sobie urazy, bo wiedział, że jestem ofiarą swojego wychowania. Odszedł kilka kroków, przystanął, wzniósł rękę w geście pozdrowienia i powtórzył: - Pokój. Wiem, że jest nieletni i mógłbym wezwać policję, żeby wysłali go na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Ale wiem też, że w końcu by się wywinął i tylko znienawidził mnie jeszcze bardziej (jeśli to możliwe). Siedziałem więc bez ruchu, gapiąc się na wegetariański! talerz i myśląc: "Jak mogłem do tego dopuścić?" Obawiam się, że mam dla pana złe wiadomości, panie Rossi. ;;. Danny siedział w gabinecie światowej sławy neurologami doktora Brice'a Weismana, na Park Avenue. Zadawszy sobie wiele trudu, by wszystko odbyło się w całkowitej tajemnicy, umówił się z lekarzem na gruntowne badanie. Choć doktor Weis- , mań dopiero zamierzał postawić diagnozę - albo wydać werdykty skazujący - Danny wiedział, że coś mu dolega od tamtej strasz-; nej chwili w studiu, kiedy jego lewa ręka nagle zbuntowała sieli i odmówiła posłuszeństwa mózgowi, który był jej absolutnymi władcą od czterdziestu lat. ; S Następnego dnia wrócił do studia telewizyjnego z nagraniamNS swoich ćwiczeń, które zrobił w domu. Potem wraz z Marią i jednyitt technikiem nałożyli dźwięk na film nakręcony tego wieczoru, gdy zawiodła go ręka. Choć Maria była jego wspólniczką w tym drobnym, tak nie-fj podobnym do niego oszustwie, Danny nie zaufał jej zupełnie*! Tłumaczył się nawałem pracy, niecierpliwością, a nawet chęcią zaoszczędzenia kosztownego czasu telewizji. " - W końcu - zażartował - ten dubbing to też moje wyko-ij nanie. Co innego, gdybym kradł od Vladimira Horowitza. Podejrzenia Marii wzbudzały tylko jego ciągłe pytania, czy technik to "zaufany gość". Czyżby nie zdawał sobie sprawy, źeĘ bez przerwy o to pyta? Co go tak niepokoiło? W rzeczywistości właśnie to zaprowadziło go do gabinetuj doktora Weismana. H Z początku neurolog przysłuchiwał się tylko, jak Danny sam wyjaśnia, dlaczego jego lewa ręka czasem drży. I dlaczego tam-jj tego wieczoru, a także podczas późniejszych ćwiczeń, odmawiała! mu posłuszeństwa. - Najwyraźniej to przemęczenie, panie doktorze. Podejrzewam, że może też zdenerwowanie. Nie oszczędzam się. Ale jak sam pan widzi po tych zadaniach, które kazał mi pan wykonać - dotykanie palców i tym podobne - że fizycznie nic mi nie dolega. - Obawiam się, że tak, panie Rossi. - Och. - Wyczuwam lekkie drżenie w pańskiej lewej ręce. Stwierdzam też w niej bradykinezę - to znaczy, że porusza się trochę wolniej niż prawa. Wszystko to wskazuje na zaburzenia centralnego ośrodka nerwowego. Innymi słowy, pewne uszkodzenie w motorycznej części mózgu. - Guz? - spytał Danny z przestrachem, który wzmógł drżenie w ręce. - Nie - odparł spokojnie lekarz - prześwietlenie nic nie wykazało. - Boże, co za ulga - westchnął Danny. - Więc co zrobimy z tym cholerstwem, żebym mógł wrócić do pracy? Weisman milczał przez chwilę, a potem powiedział delikatnie: - Panie Rossi, byłbym co najmniej nieuczciwy, gdybym powiedział panu, że można z tym coś "zrobić". Można mieć tylko nadzieję, że postęp choroby będzie powolny. - To znaczy, że to może przenieść się na drugą rękę? - Teoretycznie jest to możliwe. Ale w przypadku ludzi w pańskim wieku na ogół się to nie zdarza. Może pana pocieszy fakt, że utrata sprawności będzie bardzo, bardzo powolna. - Przecież pan jest lekarzem, do cholery! Dlaczego, do diabła, nie może mnie pan z tego wyleczyć? - Panie Rossi, mózg ludzki nadal pozostaje dla nas w znacznym stopniu tajemnicą. Na obecnym poziomie wiedzy możemy tylko przepisać panu lekarstwa, które zaleczą symptomy. Zapewniam pana, że takie niewielkie drżenie jak pańskie ustąpi pod wpływem odpowiednich leków. - Czy będę mógł znów grać na fortepianie? - spytał