Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Podzielam je w zupełności. Ziemia nie pędzi ku Słońcu, ale wciąż jeszcze obraca się dookoła niego. - Niemniej pewne jest - ciągnął porucznik Prokop - że na skutek kataklizmu, którego źródła są dla nas zagadką, Morze Śródziemne wraz z całym wybrzeżem afrykańskim zostało nagle przeniesione w strefę równika. - Jeśli może być jeszcze mowa o jakimś wybrzeżu afrykańskim... - dorzucił kapitan Servadac. - I o Morzu Śródziemnym - dodał hrabia Timaszew. Tyle było zagadek do rozwiązania! W każdym razie jedno zdawało się już nie ulegać wątpliwości: Ziemia oddalała się powoli od Słońca i straszliwy upadek na ognistą tarczę już jej nie zagrażał. Ale co się stało z lądem afrykańskim, którego szczątków dotąd daremnie poszukiwała załoga „Dobryny”? W dwadzieścia cztery godziny po opuszczeniu wysepki jacht mijał okolice dawnych miast: Tener, Cherchell, Koleah, Sidi - Ferruch. Tymczasem ani jedno z tych miast nie było widoczne przez lunetę. Morze ciągnęło się w nieskończoność, gdzie do niedawna jeszcze ląd rozbijał napór jego fal. Porucznik Prokop nie mógł się też pomylić w kierunku. Orientując się podług busoli, wiatrów i szybkości jachtu, ustalił, że 2 lutego znajdował się pod 36 stopni 47 minut szerokości i 0 stopni 44 minuty długości geograficznej, to znaczy w miejscu, które powinna była zajmować stolica Algieru. Tymczasem Algier, podobnie jak Tener, Cherchell, Koleah i Sidi - Ferruch, zniknął z powierzchni ziemi. Kapitan Servadac ściągnął brwi, zagryzł usta i dzikim jakimś wzrokiem rozglądał się po bezkresnym morzu. Serce waliło mu jak młotem. Przesuwały mu się przed oczyma duszy cienie kolegów i przyjaciół, z którymi spędził ostatnich lat kilka, a którzy już bezpowrotnie zginęli. Wspominał Francję - Ojczyznę i pytał sam siebie, czy okrutny kataklizm dotknął i ją także? Później starał się przeniknąć głębiny morskie, szukając na dnie śladów dawnej stolicy. - Nie! - zawołał wreszcie. - Taka katastrofa jest niemożliwa! Olbrzymie miasto nie znika tak całkowicie z powierzchni! Byłyby jakieś ślady! Wysokie wieże wynurzałyby się z wody! I jeśli ziemia nie pochłonęła całej Afryki, sponad fal byłyby widoczne chociażby szczyty Casbah lub fortu Cesarza, mającego sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Istotnie, była to okoliczność co najmniej zadziwiająca, że żadne ślady na powierzchni wody nie zdradzały istniejącego tu tak niedawno miasta, na falach nie unosiły się nawet gałęzie drzew, jakieś szczątki budowli, które obsunęły się do zatoki, łączącej miesiąc temu przylądki Matifou i Pescade. Ale jeśli oko ludzkie ślizgało się po powierzchni, nie mogąc dotrzeć do dna, od czegóż były sondy? Hrabia Timaszew pragnął rozwiać wszelkie wątpliwości kapitana Servadaca i dał rozkaz zapuszczenia sondy. Ku najwyższemu zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza porucznika Prokopa, sonda odmierzała stałą prawie głębokość trzydziestu do trzydziestu pięciu stóp. W przeciągu dwóch godzin na dużym obszarze morskim sonda ani razu nie wykazała różnic poziomu, jakie musiałoby dać spoczywające na dnie amfiteatralnie zbudowane miasto Algier. Czyż należało przypuszczać, że pochłonąwszy olbrzymie miasto wody natychmiast zniwelowały i wyrównały dno? To wydawało się nieprawdopodobne. Z drugiej zaś strony dno morskie nie było pokryte ani mułem, ani piaskiem, ani muszlami. Sonda wyciągała rodzaj metalicznego piasku o złotym połysku, niewiadomego pochodzenia. Nie było to w każdym razie to, co zazwyczaj sondowano z dna Morza Śródziemnego. - Widzi pan, poruczniku - rzekł Hector Servadac - jesteśmy dużo dalej od wybrzeży algierskich, niż pan przypuszczał. - Gdybyśmy byli dalej - odparł pochylając głowę porucznik Prokop - mielibyśmy nie trzydzieści, lecz dwieście lub trzysta stóp głębokości. - A więc?... - zapytał hrabia Timaszew. - Sam nie wiem, co o tym myśleć. - Hrabio - odezwał się kapitan Servadac - proszę jak o łaskę, posuńmy się nieco na południe, może tam znajdziemy to, czego tu daremnie szukamy! Hrabia Timaszew porozumiał się z porucznikiem Prokopem i wreszcie postanowiono przez trzydzieści sześć godzin jeszcze posuwać się na południe. Odpowiednie polecenie wydano sternikowi. Podczas trzydziestu sześciu godzin z największą skrupulatnością prowadzono poszukiwania. Nie ograniczono się do sondy, która wskazywała niezmiennie dno na trzydzieści do czterdziestu stóp pod poziomem wody, ale badano dno drągami, które nie napotkały nigdy ostrego kamienia, kawałka metalu, połamanej gałęzi ani nawet żadnego wodorostu, którymi zwykle usiane jest dno morskie. Skądże wzięło się to dno w Morzu Śródziemnym? Jacht dopłynął aż do trzydziestego szóstego stopnia szerokości geograficznej. Było to według mapy miejsce, na którym dawniej rozciągały się gęste zarośla Sahelu, oddzielające morze od wspaniałych równin Mitidia, w miejscu, gdzie czterysta metrów ponad poziomem górował ongiś szczyt Bouzareah! W razie zagłady całej okolicy jeszcze szczyt ten jako wyspa powinien by górować nad wodą. „Dobryna” posuwała się coraz dalej, aż poza Douera, największą osadę Sahelu, poza Boufarick, miasto o pięknych, szerokich, ocienionych platanami ulicach. Porucznik Prokop obawiał się zagłębiać dalej w te strony, zupełnie nieznane i proponował zwrot ku północy lub wschodowi. Kapitan Servadac upierał się jednak wciąż przy kierunku południowym. Płynęli więc dalej, aż ku górom Mouzaia do grot legendarnych, zamieszkałych niegdyś przez Kabylów