Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
To może ważne - powiedziała cicho, z trudem wydobywając głos z zaciśniętej krtani. Odebrał jej zaklejony blankiet telegramu. - Chciałbym panią przeprosić... - zaczął. - Mogłem wczoraj zachdwaćliię inaczej... Po prostu wyszła z kuchni, zamykając za sobą drzwi. Ten gest powiedział mu to, co może nie uważały za stosowne wyrzec jej usta: "Ty łajdaku". Rozerwał przylepiec na depeszy i przeczytał: "Jutro lub pojutrze. Robert". Gwałtownie zabiło mu serce. Rozlała się w nim ogromna radość. Czymś niemal nieprawdopodobnym wydały mu się wrażenia, jakich jeszcze nie tak dawno doznał na górze, skąd patrzył na las. Już za kilka lub kilkanaście godzin znajdzie się w zarezerwowanym dla niego pokoju hotelowym, otrzyma instrukcje, bilet, paszport z jakimś nowym nazwiskiem, a może będzie mógł wrócić do tego, jakiego dotąd używał. Co za głupiec wymyślił dla niego nazwisko Józef Maryn? Czy nie ładniej brzmiało Kristopher Bullow? Albo to, jakiego używał jeszcze dawniej? W sadzie znalazł Horsta Sobotę, który wraz z leśniczym Kondradtem ustawiał ule między kwitnącymi drzewami. Powiadomił starego, że musi na jakiś czas wyjechać, i poprosił o opiekę nad klaczą. Potem wrócił do siebie, przebrał się w garnitur, spakował do małej walizeczki najpotrzebniejsze rzeczy, narzucił na siebie prochowiec - i już w ciemnościach nocnych, nawet nie zauważony przez Horsta, wymknął się z domu i dobrnął do szosy. Samochód chłodnia zawiózł go na stację kolejową w Bartach, gdzie prawie do drugiej w nocy czekał na pośpieszny pociąg. Wczesnym rankiem, gdy Weronika robiła śniadanie, Horst Sobota, który golił się w kuchni, stojąc przed małym lustrem zawieszonym na ścianie koło okna (nigdy nie przyzwyczaił się do golenia w łazience), powiedział z wyrzutem: - Źle zrobiliśmy pozwalając odjechać temu obcemu człowiekowi. On może tu nigdy nie zechce wrócić, a co ja pocznę bez niego? - Pozostawił klacz... - lekceważąco poruszyła ramionami Weronika. Sobota przeciągnął palcem po wargach, które tego ranka wydały mu się bardzo blade. - To nie jest zwykły człowiek. Jemu może nie zależeć na klaczy. - Pozostawił walizkę i sporo swoich rzeczy... - Na tym pewnie jeszcze mniej mu zależy. Ty nie widziałaś tego, co ja widziałem, i dlatego nie wiesz o nim tyle, co ja. - Mieszkał w leśniczówce prawie trzy tygodnie. Nie zauważyłam w nim niczego szczególnego. Potem zachował się po łajdacku. Jak Kulesza. Jak wszyscy. Z rozgrzanej płytki elektrycznej kuchenki zdjęła ściętą jajecznicę i na długą chwilę znieruchomiała, jeszcze raz w swej wyobraźni przeżywając tamtą chwilę. To wspomnienie powodowało, że serce zaczynało się w niej tłuc, miała ochotę krzyczeć. - Nie mógł się zachować inaczej - spokojnie powiedział Horst udając, że nie rozumie, co odczuwa Weronika. - To bardzo zły człowiek. Gorszy od lasu. Ale pn nosi w sobie takie zło, które przekształca się w dobro. Musiało się dokonać zło, abyś powróciła tutaj, Weroniko. On to sprawił. Znowu zwyciężył las. - Nie chcę z nim mieszkać pod jednym dachem. Nie chcę być pod jednym dachem z człowiekiem, który widział, jak mnie... - urwała. To, co chciała powiedzieć, nie mogło jej przejść przez ściśniętą krtań. Horst Sobota wytarł ręcznikiem twarz z resztek mydła i odwrócił się do Weroniki, śmiejąc się bezgłośnie bezzębnymi ustami. - Ty już tutaj nie masz nic do gadania, Weroniko. Przyniosłem cię z lasu na własnych rękach, sponiewieraną i na wpół obnażoną. Wróciłaś teraz taka sama. Ale przedtem zabiłaś mnie. Umarłem przez ciebie i trzy dni leżałem w trumnie. On zaś mnie wskrzesił. Potem poszedł do lasu i walczył. Widziałem jego ramię przeorane nożem, płynącą z niego krew. Dziś albo jutro przyjdzie po ciebie leśniczy Kulesza i powleczesz się za nim jak krowa na postronku. Tak naprawdę pozostał mi tylko on, Józwa Maryn. Weronika nagle pojęła, że rozpamiętywanie tego, co się stało, czyni ją słabą. - On nie jest taki jak wszyscy - głośno rozmyślał Horst. - Ma klacz, siodło i pejcz z rączką uplecioną z rzemienia. Nigdy nie widziałem, żeby uderzył nim konia. Jego pejcz wisi w stajni na gwoździu nad żłobem. Ale przecież ten pejcz do czegoś mu jest potrzebny, skoro go kupił. Powiedział, że musimy mieć psa. Dzikiego psa. On go wytresuje, tak jak się tresuje ludzi. Odkrył przede mną, że ludzie są tresowani. Nie, to nie jest zwykły człowiek, Weroniko. Podała Horstowi talerz z prawie zimną jajecznicą, nalała mu herbaty do glinianego kubka, podsunęła chleb posmarowany masłem. - Nie wrócę już do Kuleszy. Nie potrafię. Ty tego nie zdołasz zrozumieć, Horście, ale i we mnie coś nagle umarło. I to wcale nie dlatego, że zrobili ze mną to, co zrobili. Może nie nadaję się do małżeństwa? Brzydzę się ciałem mężczyzny. Dlatego nie chcę tu tego obcego człowieka. Mówiła to z taką stanowczością i z takim spokojem, że jej nawet uwierzył. Na chwilę poszedł do łazienki i obmył twarz pod kranem u wanny. Zasiadł do śniadania i żując wolno chleb mówił w rozmarzeniu, głośno mlaskając: - On dla ciebie nie jest mężczyzną, ale jedynie człowiekiem. Jeśli wróci, kupię mu kobietę. Muszę go przecież w jakiś sposób u siebie zatrzymać, bo bez niego czuję się bezbronny. Czy nie wiesz, co było w tym telegramie do niego? - Nie mam zwyczaju czytać cudzych depesz. - Szkoda. - Siorbnął łyk herbaty. - To mogła być wiadomość od żony. - On nie ma żony - stanowczo oświadczył Sobota. - Mówił, że ma żonę. Sama to słyszałam. - Mógł tak powiedzieć. Ale to nieprawda. Taki człowiek nie może mieć żony