Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— To dość oczywiste: walkę między kowbojami i Indianami. — Kto wygrywa? — Kowboje. — Dlaczego tak sądzisz? Susan spojrzała raz jeszcze. — Popatrz, tu w środku jest jeden kowboj. Stoi, strzela i, jak się zdaje, bardzo mu się to podoba. — To fakt — przyznał Neil. — Ale przyjrzyj się pozostałym. Większość wygląda dość marnie. Sporo ich leży i sterczą z nich strzały. To samo jest na następnym obrazku i jeszcze na tym. Indianom idzie chyba w tej bitwie zdecydowanie lepiej. Susan przerzuciła jeszcze dziewięć czy dziesięć rysunków, po czym kiwnęła głową. 51 — Chyba masz rację — stwierdziła. — Ale co z tego wynika? — Nie wiem. Może tylko to, że wszystkie dzieci w klasie czytały o tej samej bitwie albo oglądały ten sam film. Przypomnij sobie, czy Toby mógł ostatnio oglądać w telewizji alboj w kinie taką bitwę? Przesunęła dłonią po luźno spiętych jasnych włosach. — Jakiś miesiąc temu nadawali film o Custerze. — Więc może to jest rozwiązanie. Ten zadowolony kowboj to pewnie generał Custer, a rysunki przedstawiają Littlej Big Horn. — Tyle że nie ma tu rzeki — zauważyła Susan. — Bitwa nad Little Big Horn nie toczyła się w górach, a góry widać na każdym rysunku. Moim zdaniem, wygląda to jak miejsce w pobliżu Sonomy albo w górach Vaca. — Możliwe — zgodził się Neil. Ostatni raz przejrzał rysunki i już miał je wsunąć z powrotem do koperty, gdy coś zwróciło jego uwagę. Przypatrzył się bliżej obrazkowi Bena Nicheliniego. Tuż za grupą zalanych krwią kowbojów dostrzegł coś, co wyglądało jak dziecięcy wizerunek brodatego mężczyzny w białym procho-wcu i kapeluszu z szerokim rondem. Z jego pleców sterczała długa strzała. Przeszedł do okna i otworzył je. — Toby! Przyjdź tu na chwilę, dobrze? — O co chodzi? — zdziwiła się Susan. — Co zobaczyłeś? — To tylko domysły — odparł Neil. — Poczekaj, zobaczymy, co powie Toby. Chłopiec wbiegł przez drzwi do kuchni, wciąż trzymając w ręku spychacz. — Co chciałeś, tato? Neil podniósł plik rysunków. — Wiesz, co to jest? — Pewnie. To te sny, które chciałeś, żebyśmy namalowali. Ten jest Bena Nicheliniego, prawda? — Zgadza się. Widziałeś go wcześniej? 52 — Nie. Pani Novato powiedziała, żebyśmy nie podglądali. Mieliśmy rysować z pamięci, a nie ściągać od siebie. Neil podał mu kartkę. — Przyjrzyj się dobrze, Toby — powiedział miękko. — Zastanów się, czy nie widzisz czegoś, co wydaje ci się znajome. Czegoś lub kogoś, kogo już kiedyś widziałeś. Toby oglądał rysunek, marszcząc czoło w skupieniu. Neil spojrzał na Susan i ostrzegawczo podniósł palec na znak, że później jej wszystko wytłumaczy. Susan patrzyła z troską na syna. Białe od mąki ręce złożyła na kolanach. Wreszcie Toby oddał ojcu kartkę. — Tam jest jeden człowiek i wygląda tak jak ten, którego widziałem koło szkoły — powiedział niepewnie. — Czy to on? — zapytał Neil. — Tak — potwierdził Toby. — Ale na tym obrazku czegoś brakuje. — Brakuje? — zdziwiła się Susan. — Czego, kochanie? — Nie ma Allena — wyjaśnił chłopiec. — Powinien być, a go nie ma. — Allena? To znaczy, że ten w białym płaszczu to nie Allen? — Nie. To jest Allen. Toby przerzucił plik rysunków i odnalazł ten, na którym przedstawiono uśmiechniętego kowboja z pistoletem — tego, który stał prosto i wyglądał na zadowolonego, podczas gdy inni kowboje padali wokół niego przeszyci indiańskimi strzałami. — To jest Allen? — upewnił się Neil. — Skąd wiesz? — Wiem i już. Właśnie tak wygląda. — Przecież go nie znasz. Widziałeś go kiedyś? Toby pokręcił głową. — Nie, tato. — Więc czemu akurat ten ma być Allenem? Skąd wiesz, że nie ten albo ten w białym płaszczu? — Ten w białym płaszczu ciągle prosi Allena o pomoc — wyjaśnił poważnie Toby. — Więc nie może sam być Alle- 53 nie w nem. Zresztą, Allen to Allen. Żaden z tych innych nim jest. Susan i Neil patrzyli na siebie przez chwilę. — Zabrnęliśmy w ślepy zaułek — stwierdziła Susan. Co teraz? — Nie wiem — odparł Neil. — To wszystko zupełnie nie ma sensu. Susan odczekała jeszcze chwilę, ale na dworze zaczynało już zmierzchać. Po kilku minutach uścisnęła dłoń męża i wróciła do kuchni. Toby zabrał spychacz na górę, do sypialni i Neil słyszał, jak nim warczy, jeżdżąc po całym pokoju. Słodki zapach ciasteczek z jabłkami przypomniał mu, że nie jadł jeszcze kolacji i że jest głodny. Może dziś wreszcie nastąpi noc bez koszmarów. Może człowiek w długim, białym płaszczu zniknie, by nigdy się już nie pojawić. Przeczuwał jednak, że wszyscy zostali wmieszani w coś dziwnego i tajemniczego, nad czym nie mieli żadnej kontroli. Czuł, że nadchodzą kłopoty i że nie uda mu się ich uniknąć. Bębniąc palcami po biurku zastanawiał się, co mogą oznaczać te wszystkie znaki, rysunki i sny. Pomyślał, że warto może posłuchać rady Doughty'ego, wybrać się do Calistogi i znaleźć Billy'ego Ritchie. Jeśli Billy znał się na dawnych dziejach Napa i Sonoma, to może imię Allen coś mu powie. Może słyszał opowieści o kimś znanym, kto chodził w białym prochowcu. Niewykluczone, że wyjaśni też, co znaczy „Ta-La-Ha-Lu-Si" i „Kaimus". — Chcesz spróbować gorącego ciasteczka?! — zawołała z kuchni Susan. — Pewno — odpowiedział wstając z krzesła. Ale kiedy zamykał za sobą drzwi, usłyszał z góry krzyk. Podskoczył nerwowo. To był piskliwy krzyk przerażenia. To był Toby. Neil pognał na górę przeskakując po trzy stopnie, przebiegł przez korytarz i pchnął drzwi do sypialni syna. Chłopiec stał na środku pokoju, wciąż ściskając w ręku swój spychacz i sparaliżowany z grozy patrzył na szafę. W pokoju panował dziwny, przyprawiający o mdłości ziąb — jak 54 chłodni u rzeźnika