Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie wiedział jak długo leżał. Kiedy uniósł głowę na piaszczystej wydmie, zobaczył Hlodra i Astrid. Jeszcze dalej, na granicy między suchym piaskiem i tym, który wciąż zalewały fale, leżało bezwładnie trzech Ascomannów. Później doszedł do jego uszu głośny trzask. To fale wyrzuciły na brzeg wrak drekara, uderzyły nim o ląd i rozbiły jak skorupę jajka, aby po chwili zabrać na morze i znowu wynieść na brzeg. Na wiotkich nogach, z trudem wlokąc je po miałkim piasku zbliżył się do wydmy, gdzie leżeli Hlodr i Astrid. Wygrzebali w piasku jamę i rozebrani do naga, chcieli się w niej osłonić od północnego wiatru. Mieli ze sobą wiosło - to ono uratowało im życie. Hlodr przeżył niejeden sztorm na morzu i wiedział, że trzeba się czegoś drewnianego trzymać, aby nie utonąć. Odnalazł wiosło i wtedy lewą ręką objął wpół tonącą Astrid, a prawą kurczowo trzymał się drzewca. Potem Astrid oprzytomniała i także uchwyciła się wiosła. - Hlodr dał mi życie - powiedziała do Dagona. - Jeśli umrze, ja także z nim umrę. Hlodr był bez broni. W morzu uwolnił się od wszystkiego, co go obciążało. Dlatego nie chciał się zapuszczać w las rosnący za wydmami, ale w piaszczystej jamie przeczekać do nocy, a potem do świtu. Dago zrzucił szkarłatną odzież ze skrzepami krwi na piersiach i na spodniach. Nagi, ale z mieczem przewieszonym przez ramię i z tarczą, poszedł ku leżącym na piasku ludziom. Pierwszy z Ascomannów, mimo że dopłynął do brzegu, był już martwy. Zabił go chłód wody. Dwaj pozostali odzyskali przytomność, brakowało im jednak sił. Z pomocą Dagona dobrnęli do jamy wykopanej przez Hlodra i dzwoniąc zębami z zimna, również rozebrali się do naga, chłonąć promienie słońca. Nie mieli sił na rozmowy. Wychylając głowy z jamy widzieli jak morze bawi się drekarem, rozwala go i ożebrowania wyrzuca na brzeg. Widzieli też wyrzucone przez morze jakieś worki, mieszki, ale żaden nie ruszył się, aby je przynieść. Te, które zawierały złote solidy, srebrne grzywny, futra, zrabowaną broń - natychmiast poszły na dno. W tych mogły być jedynie jakieś wschodnie korzenie do przyprawy, rzecz cenna, nie warta jednak narażania zmarzniętego ciała na uderzenia ostrego jak bicz wiatru północnego. Ciągle czekali pojawienia się jakichś ludzi na piasku wybrzeża. To było nieprawdopodobne, aby nikt nie widział drekara samotnie walczącego z falami. Ludziom zamieszkującym nad morzem ten straszny żywioł nieraz już chyba dawał łupy z rozbitych okrętów wojennych i statków kupieckich. Być może z lasu za wydmami pilnie obserwowali piasek zalewany falami. Morze rozbiło drekara z brązową głową byka. Któż wiedział, ilu wojowników zdołało dopłynąć do brzegu i teraz suszyło odzież? Powszechnie znaną była waleczność i dzikość Ascomannów. Gdy nabiorą sił i osuszą ubrania, poczują głód i ruszą w głąb lądu - któż się im oprze? Być może nikt się nie pokazywał, aby Ascomannowie nie domyślali się, że gdzieś w pobliżu znajduje się rybacka wioska. Hlodr ciągle sądził, że są w kraju Estów. Nie wiedział, że sztorm poniósł ich daleko na zachód i wyrzucił na ziemię, gdzie trzema gardzielami wpływała do morza rzeka Visula. Ongiś ten skrawek ziemi zwano Ziemią Indów, ponieważ sądzono, że jakowyś Indowie przybyli tutaj gnani burzami morskimi. Jeszcze później zwano go Zatoką Kodańską, a później Zatoką Wenedyjską. Osiedlić się tu mieli przed setkami lat Gepidzi z północy i ujściu Visuli dali na imię Gepedoios. Gepidzi współżyli ponoć z miejscowymi Winidariami, ale - jak opowiadała legenda - pozazdrościwszy Gotom ich łupów nad brzegiem Pontu, wywędrowali, pozostawiając cały kraj Winidariom. Mówiono o tej ziemi jako o Kraju Wit lub Witlandii, rozdzielającej ziemie Sklavinów od Estów. Wnidariowie swym księciem wybrali Gedana. I oto on siłą oręża i myśli ujarzmił ich i sobie podporządkował. Było to bardzo dawno temu i teraz rządził już daleki potomek tamtego Gedana. Po południu Dago wdział na siebie suchą szkarłatną odzież i ruszył w las za wydmami. Nie napotkał żadnego człowieka ani nawet ludzkiego śladu. Wyciął kilka świerkowych drągów dobrych do walki i przyniósł je do jamy. Właśnie wtedy ujrzeli jadących wzdłuż morza trzech wojowników. Konie mieli rosłe, uzbrojeni byli w miecze i okrągłe tarcze, na głowach nosili hełmy z rogami byków, na wietrze powiewały ich długie lniane płaszcze. Gdy zbliżyli się, Dago zobaczył, że mają ogolone brody i potężne wąsy. Czyżby więc byli Sklavinami? Ukrywanie się w jamie nie miało sensu. Ubrana już Astrid i pozostali Ascomannowie chwycili swoje kije i razem z Dagonem stanęli na szczycie wydmy. Wojownicy podjechali wolno i wreszcie zatrzymali się o kilka kroków. - Kim jesteście? - zapytał jeden z nich. Używał języka Sklavinów, ale o brzmieniu gardłowym. Wtrącił też słowa z donsk tunga. Zrozumieli go tylko Astrid i Dago. - Czy nie widzisz naszego okrętu, miotanego falami? - odpowiedziała Astrid. Popatrzyli na nią pogardliwie. W ich wyobrażeniu kobieta nie powinna odpowiadać, gdy obok są mężczyźni