Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I dużo innych rzeczy, materialny c h, na które będzie mnie w końcu stać właśnie dlatego, że jestem chirurgiem. Spurgeon przyjrzał mu się uważnie. — Kurczę, jeśli tak bardzo chcesz tego wszystkiego, nie musisz się przecież męczyć i przechodzić całego piekła rezydentury. Skończyłeś staż i na dobrą sprawę mógłbyś choćby jutro znaleźć sobie dobrą pracę i zacząć kosić przyzwoity szmal. Adam uśmiechnął się i pokręcił głową. — Na tym właśnie polega twój błąd w rozumowaniu. Przyzwoity, ale nie gruby. Żeby zarabiać naprawdę dużo, muszę zdobyć odpowiedni glejt. Na to z kolei trzeba czasu. No więc inwestuję swój czas. Dla mnie najbliższy rok będzie jak biczowanie się, jak ostatnie podrygi przed orgazmem. Spurgeon nie mógł się nie roześmiać z tego porównania. — Parę posiedzeń takich jak dzisiejsze i będziesz mógł wstąpić do zakonu. Łyknęli piwa, Adam wskazał puszką na gitarę. — Grasz? Spur chwycił instrument i zagrał kilka taktów Oh, I wish I was in the land of cotton... Adam uśmiechnął się szeroko. — Aha, akurat. Baju, baju. Parę przecznic dalej zawyła syrena ambulansu, samotna zjawa wieszcząca śmierć. Jej dźwięk narastał, aż w końcu sięgnął zenitu i ucichł. Spurgeon zachichotał. — Gadałem dzisiaj z kierowcą karetki, takim sympatycznym piwnym maćkiem. Nazywa się Morris Meyerson. Mów mi Maish, tak powiedział. Ale to szczegół. W każdym razie w zeszłym miesiącu wysłali go w nocy po jakiegoś klienta z Dorchester. Facet cierpiał chyba na bezsenność i ni diabła nie mógł, biedaczyna, zasnąć. W kuchni ciekł kran, co doprowadzało go do szału. Wygrzebał się więc z wyra i zlazł na dół, żeby się tym zająć. — Odbiło mu się. — O, przepraszam. No więc słuchaj. Ten gość zawsze sypia tylko w górze od piżamy. Nigdy nie zakłada dołu, kapujesz? No więc schodzi do piwnicy po klucz francuski czy coś takiego, a trzeba ci wiedzieć, że właśnie w piwnicy trzyma wielkiego wrednego kocura. Później wraca do kuchni, ale po drodze zapomina zamknąć za sobą drzwi i właśnie stoi na czworakach pod zlewozmywakiem, zakręca wodę... pamiętaj, bez spodni... kiedy ten jego kocur przychodzi na górę na pieszczoty, widzi to coś dziwnego i... — Czarna dłoń uniosła się naśladując kocie pazury, po czym opadła. — Facet gwałtownie się prostuje, wali czaszką w zlew i oczywiście nabija sobie ogromnego guza. Jego szanowna żonka budzi się słysząc hałas, zbiega na dół, znajduje męża leżącego w kuchni i dzwoni po pogotowie. Nic strasznego mu się nie stało, ot, lekki wstrząs mózgu, więc zanim zjawia się Meyerson i jego ekipa, odzyskuje przytomność. Na wszelki wypadek zabierają go jednak na badania i w drodze do karetki Meyerson pyta go, jak to się stało. No to facet opowiada, a Maish dostaje takiego ataku śmiechu, że nosze wyślizgują mu się z rąk, klient ląduje na ziemi i łamie sobie biodro. A teraz oczywiście skarży szpital. Bardziej chyba zmęczenie niż sama historia sprawiło, że obaj dostali niepohamowanego ataku śmiechu. Leżeli obok siebie, trzęśli się, krztusili, płakali, a gdyby skraj dachu był nieco dalej, pewnie zaczęliby się turlać po ziemi. Gdzieś z głębi ich trzewi wypłynęła nagle dzika, nieokiełznana i niczym nie uzasadniona radość, rozluźniając ogromne napięcie po trzydziestosześciogodzinnym dyżurze. Z policzkami mokrymi od łez Adam leżał i wierzgał nogami, aż w końcu kopnął niechcący jedną z pustych puszek. Potoczyła się po papie i znikła za brzegiem dachu. Spadała. I spadała. By w końcu z brzękiem uderzyć w betonowe podwórze. Czekali w milczeniu starając się odzyskać oddech. — Lepiej sprawdzę — wyszeptał Adam. — Poczekaj, ja się tym zajmę. Naturalny kamuflaż. — Spur podczołgał się na skraj i lekko wychylił. — Co widzisz? — Niczego tam nie ma, tylko jakaś blaszana puszka. Leżał, oparty policzkiem o krawędź dachu, wciąż ciepłą po upalnym dniu, a w głowie kręciło mu się ze zmęczenia, wesołości i od nadmiaru piwa. To miejsce może się okazać całkiem do rzeczy, pomyślał. Trochę później tego wieczora nie patrzył już w przyszłość z takim optymizmem. Było coraz bardziej gorąco, ciemne niebo rozjaśniały od czasu do czasu błyskawice, na deszcz jednak się nie zapowiadało. Spur leżał nago na łóżku i tęsknił za Manhattanem. Kiedy ucichły wszelkie odgłosy w sąsiednim pokoju i uznał za pewne, że Silverstone już śpi, wziął gitarę i grał w ciemnościach cichą melodię, której nikt nigdy przedtem nie słyszał, lecz która w pełni oddawała to, co czuł: mieszaninę samotności i nadziei. Po mniej więcej dziesięciu minutach odłożył instrument. — Hej — rozległ się głos Silverstone'a. — Co to za kawałek? Nie odpowiedział. — Hej, Robinson — odezwał się ponownie Silverstone. — Facet, to naprawdę świetny numer. Zagraj go jeszcze raz, dobra? Spur leżał bez ruchu. Nawet gdyby bardzo chciał, nie byłby w stanie zagrać tej melodii po raz drugi. Co za miejsce, pomyślał. Ani krztyny prywatności. Za oknem błyskało, od czasu do czasu rozlegało się ciche pomrukiwanie. Jeszcze dwukrotnie zawyła syrena ambulansu. Przyszło mu do głowy, że to fantastyczny dźwięk i można by go użyć w jakimś kawałku. Trzeba by było wykorzystać orkiestrę dętą. Wreszcie, nie zdążywszy zdać sobie sprawy, że to w ogóle możliwe, zasnął. Rozdział Trzeci. Harland Longwood. Na początku sierpnia, kiedy adwokaci dopełnili wszystkich niezbędnych formalności, Harland Longwood zatelefonował do Gilberta Greene'a, prezesa zarządu szpitala, i poprosił go do swego gabinetu, aby mogli spokojnie omówić szczegóły testamentu, na wykonawcę którego wybrał właśnie Greene'a. Czuł, że wszystko to dobrze sobie obmyślił. Dochody z najlepszych papierów wartościowych zostały przeznaczone na ufundowanie nowej katedry w szkole medycznej, którą objąć miał Kender. Zarobki Longwooda jako ordynatora chirurgii w zupełności wystarczały na pokrycie jego bieżących potrzeb, cierpiał on jednak na typową dla mieszkańców Nowej Anglii chroniczną niechęć do zanurzania się w świat operacji kapitałowych