Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Nie ma to ani sensu, ani nie przyniesie rezultatu. — O biada, efendi, jakże trudno przychodzi ci się zastanowić! Tam gdzie jest sens, jest także rezultat, a tam, gdzie jest rezultat, był przedtem sens. — Tedetu albo żywi wobec nas złe zamiary, albo nie. Jeśli teraz pojedziemy w ślad za nim, to nie osiągniemy zgoła nic innego tylko to, że w pierwszym przypadku wcale nie zapobiegniemy jego złym zamiarom, a w drugim skompromitujemy się i obrazimy go. Teraz Tahaf dotarł do wioski. Zobaczyliśmy z daleka, że mówił coś do mieszkańców, stojących w namiotowych uliczkach. Niektórzy z nich oddalili się. W każdym razie otrzymali od niego polecenia. On jednak zawrócił swego hedżina, wyjechał nam naprzeciw i gdy do nas dotarł, oznajmił mi: — Pojechałem przodem, by oznajmić, że się zbliżasz. Cały duar jest pełen radości, mogąc pozdrowić cię jako gościa. — Dziękuje ci, — odpowiedziałem chłodno. — Nie proszę o nic więcej tylko o pozwolenie zaczerpnięcia wody i możliwość wypoczynku na skraju studni. Jeśli się to stanie, wyruszymy w dalszą podróż. — Efendi, czy nie są ci znane prawa pustyni? Czy nie wiesz, że śmiertelną obrazą jest odmawiać zaproszenia w gościnne? — Nie zostałem zaproszony. — W takim razie czynię to teraz. Zostań gościem, proszę cię o to! — Czyim gościem? — Całego duaru. Brzmiało to pięknie, ale mnie, doświadczonemu, wydawało mi się to podejrzane. Gościem całej wioski? To nic nie oznaczało i nie mogło mnie zadowolić. Gdybym faktycznie potrzebował pomocy, każdy mógł mnie wówczas podesłać innemu, i żaden nie musiałby się ująć za mną na prawdę. Rzecz wyglądała zupełnie inaczej, gdy byłem gościem określonego człowieka; ów nie mógł się mnie wyprzeć, lecz w każdym przypadku i w każdej okoliczności musiał się mną zaopiekować. Mimo to sprawiałem wrażenie, jak gdybym się cieszył z propozycji Tedetu. Nie chciałem okazywać nieufności już w chwili przyjazdu. Z korzyścią mogło być dla mnie to, gdybym został wzięty za człowieka mniej swobodnego, niż byłem. Jeśli mieszkańcy pustyni odbierają wizytę przyjaciół albo znajomych, to zgodnie z obyczajem przy powitaniu jest bardzo głośno. Jest to tak zwany La ‘b el Barut albo fajerewerk. Ale gdy przybywa ktoś obcy, to Beduini zachowują się spokojnie, aby go ewentualnie nie przerazić wobec tego, że nieznajomi mogą wziąć strzelanie na serio i uważać za wrogie zachowanie. Dlatego, gdy wjeżdżaliśmy do obozu, nie huknęła żadna ze strzelb, nie zabrzmiał żaden głośny okrzyk; mimo to wszystkie namioty i chaty opustoszały, a ich mieszkańcy, starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, chłopcy, dziewczęta oraz dzieci cisnęli się wokoło, żeby nas zobaczyć. Na żadnej twarzy nie było widać oznak wrogości, jednak nie zauważyłem też żadnych śladów radości, o której mówił Tadetu. Ów zaprowadził nas do zewnętrznego szeregu namiotów; dopiero później dowiedziałem się z jakiego powodu. Mężczyźni, których tam ujrzeliśmy, wyglądali na poważnych i małomównych. Chociaż znajdowali się u siebie i w stanie pokoju, byli uzbrojeni po zęby. Kobiety nie nosiły zasłon. Beduinka nie lubi zasłaniać twarzy. Ich oblicza wyglądały na zwiędnięte i zużyte, ponieważ kobieta pustyni ma całą pracę sama na karku i stąd starzeje się szybciej. Ale pośród młodych dziewcząt było kilka, na które patrzyło się z przyjemnością. Ich włosy splecione były kolorowymi wstęgami i sznurami pereł w długie, zwisające na plecy warkocze. W uszach nosiły one ciężkie kolczyki, na przegubach dłoni różne klamry, a na kostkach miedziane pierścienie, które były widoczne, ponieważ spódnice bądź szarawary sięgały tylko do stóp, które nie były obute. Oczywiście stopy te nie były delikatne, lecz szeroko rozbite, a na palcach kilku z nich zauważyłem wyraźnie ślady spustoszenia, jakie wyrządziła złośliwa pchła pustynna. Wgryza się ona pod paznokcie stóp i składa tam swoje potomstwo, które usunąć można tylko nożem przy powstającym przy tym tyle szpetnym co bolesnym obrzęku palców. Dzięki moim wcześniejszym podróżom przyzwyczaiłem się słyszeć przyjazne marhaba — witaj, a mimo to nie znalazły się tu żadne usta, które wymawiały to słowo. A jednak miałem być gościem całej wioski. Właściwie wszyscy powinni byli wołać tam marhaba! By zsiąść z siodła, Tedetu kazał uklęknąć swemu wielbłądowi, Ali i ja zeskoczyliśmy również. Tahaf wydał rozkaz, którego nie zrozumiałem, ponieważ posłużył się przy tym dialektem Tibbu, a nie arabskim. Jednak natychmiast zobaczyłem, co polecił, bo zaraz przystąpiło do nas kilku mężczyzn, by zająć się naszymi wielbłądami. Sprzeciwiłem się i powiedziałem: — Czego chcą od zwierząt? — Zabrać je do wodopoju, — odpowiedział Tahaf. — Mam w zwyczaju czynić to zawsze sam