Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Tego rodzaju rzeczy były wtedy w modzie. Temat mnie porwał, być może właśnie dlatego, że był mi tak obcy. To było coś nowego, wyżywałem się. Pozwoliłem sobie na taki uczuciowy, liryczny wybuch, który przy powtórnym czytaniu bardzo się nie podoba. Nawet do pewnego stopnia zdawałem sobie z tego sprawę, ale stanąłem się o tym nie myśleć. Burza przeszła, w powietrzu była wilgotna, musująca świeżość, gdy spieszyłem z moim rękopisem do biura „Godziny” na Avenue de 1’Opera. Pragnąłem pozbyć się artykułu i uniemożliwić sobie poprawianie go następnego dnia. Poza tym miałem być w podniosłym nastroju, w pełni sobie na to zasłużyłem. W biurze spotkałem korespondenta zagranicznej gazety, małego kosmopolitycznego Żyda, którego brwi zaczynały się u nasady nosa. Jak wszyscy Żydzi był wylewny i spoufalony. — Hallo, Granger — powitał mnie. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że jestem człowiekiem, który się stoczył, ale nie byłem jeszcze tak skromnego zdania o sobie, by familiarność tego rodzaju osoby sprawiała mi przyjemność. W uprzejmy sposób starałem się go zmrozić. — Czytałem pański kawałek w „Godzinie” — usłyszałem w odpowiedzi — powiedziałbym nawet, niezły. Robiło się starego Czerwonobrodego? No, zobaczmy. Tak, tak, tak się to robi — autentyczny kawałek — powiedziałbym. Musiał pana zanudzić na śmierć… o starym de Merschu mówię. Wie pan, ja to miałem robić. Wywiady w Paryżu to mój resort. Ale ja się nie gniewam. Nawet lepie], że pan robił, a nie ja. Pan sobie lepie] daje z tym radę. Zamruczałem dziękując za komplement. W tym przylizanym człowieku było coś wzbudzającego litość. Odniosłem wrażenie, że stara się usilnie, by traktowano go na równej stopie. — Dokąd się pan wybiera dziś wieczór? — zapytał nagle z wylewnością. Byłem zaskoczony. Nie przywykłem do takich pytań po pięciominutowej znajomości. Odpowiedziałem, że nie mam żadnych planów. — Wie pan co — odparł uradowany — zapraszam pana na obiad u Bregueta, a potem zajrzymy do Opery. Utniemy sobie przyjemną pogawędkę. Za bardzo byłem zmęczony, by wymyślić jakiś odpowiedni wykręt, a poza tym człowieczek cieszył się na to jak dziecko na nową zabawkę. Poszliśmy do Bregueta i zjedliśmy naprawdę świetny obiad. — Zawsze niech pan tu przychodzi — mówił — tu się spotyka grube ryby. Drożej to kosztuje, ale przecież pan wie, że ja nie lubię pracować tanio, szczególnie dla „Godziny”. Gdy ja mówię, że słyszałem coś od senatora, to może pan być pewny, że to jest senator, a nie stara baba z kiosku. A większość, wie pan przecież, tak właśnie robi. — Zawsze się nad tym zastanawiałem — rzuciłem ostrożnie. — Ten, któremu się ukłoniłem, gdy weszliśmy, to de Sourdam, a ten stary facet tam to Pluyvis — ten z Affaire, wie pan. Pozwoli pan, że za chwalę zamienię z nim parę słów. Zaczął dopytywać się troskliwie o zdrowie wspaniałego Foxa, pytał, czy go często widuję, i tak dalej, i tak dalej. Ubawiła mnie myśl, że mój człowieczek także chce upiec swoją gąskę na tym ogniu, d wyobraża sobie, że mu w tym pomogę, jeśli tylko potrafi mnie odpowiednio urobić. Skinął więc głową de Sourdamowi z ambasady austriackiej, pogadał sobie z Pluyvisem i cieszył się, że mi zaimponował. Stwierdziłem, że jest szczęśliwy i zadowolony. Po obiedzie zaproponował przechadzkę aż do kiosku, w którym stale kupował gazety. Właścicielką tego kiosku była jego współwyznawczymi, stara, zatabaczoma kobieta. Domyśliłem się, że z wielkiej radości gotów był sobie pofolgować nieco. Zmarnować parę minut na spacer. — Od miesięcy nie wyprostowałem nóg — tłumaczył się. Spacerowało się przyjemnie w letnim zmierzchu, o tak wczesnej godzinie wieczornej. Tyle drobnych szczegółów przyciągało wzrok, tyle drobnych przyziemnych spraw. Wyraz twarzy przechodniów, krój kołnierzyka, niezwykła zagraniczna szczupłość talii porządnej mieszczki, idącej pod rękę ze swoim pocącym się małżonkiem. Przyjemny był filisterski smaczek złoceń na pomniku Joanny D’Arc i w przyjemny sposób załamywały szare światło arkady Rue de Rivoli. Przypomniałem sobie pewien mały sklepik grecki z wystawą zapchaną sztuczną biżuterią, w którym przed laty wydano mi fałszywą pięciofrankówkę. Ten sam wstrętny stary lewamyńczyk stał we drzwiach, być może nawet fez, który miał na głowie, był ten sam co wtedy. Celem naszej przechadzki była stara kobieta zgięta niemal we dwoje. Ciągle dotykała nosem swego towaru i drżącymi rękoma w mitenkach szukała gazet, których żądał korespondent. Polubiłem go jeszcze bardziej za troskę o tego zagubionego rozbitka jego rasy. — Zawsze niech pan tu przychodzi — zawołał — to się staje przyzwyczajeniem. A poza tym, bardzo uczciwa kobieta, może być pan pewny, że otrzyma pan resztę jak należy. Cudzoziemiec nigdy nie ma pewności, czy nie otrzyma włoskiego srebra, wie pan