Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Unieś głowę, Farquanorze - powiedział. - Co widzisz? - Niebo. Gwiazdy. Stado thimaranów lecące do swych gniazd, powiedziałbym, że dość późno. - Co to za niebieskobiała gwiazda świecąca tuż na zachód od niebieskiego południka? - Chyba... powiedziałbym, że to Trinatha. A może Phaseil? W każdym razie jedna z nich. - Trinatha świeci na północy, gdzie jest jej miejsce. A to Phaseil, tam, na wschodzie. Widać, że nie jesteś astronomem, Farquanorze. - A ty nie umiesz pić. Tylko popatrz, cały zalałeś się winem. Służący! Służący! Ręcznik dla hrabiego Mandrykarna. Upiłeś się, czy co? - Ta gwiazda na zachodzie narodziła się trzy minuty temu. Widziałem, jak pojawia się na niebie. Czy przeżyłeś kiedyś coś takiego... by gwiazda rozjarzyła się na niebie na twoich oczach? Farąuanor prychnął pogardliwym śmiechem. - A jednak się upiłeś - zawyrokował. Nagle obecni na pokładzie zaczęli krzyczeć w podnieceniu. Marynarz o nieprzytomnych oczach przebiegł obok nich, wrzeszcząc, żeby wszyscy spojrzeli w niebo i podziwiali cud, za nim pojawili się kolejni marynarze, zachowując się mniej więcej tak samo. Na pokład wyszedł także Sanibak-Thastimoon, a najwyżej o krok za nim podążała siostra Koronala. Stanęli obok siebie przy relingu, obserwując niebo, kręcąc głowami. - Nie, spójrzcie nieco bardziej na zachód! - zawołał do nich Mandrykarn. - Tam! Tam! Nie widzicie? - Złapał Su-Suherisa za rękę i uniósł ją w górę; obie głowy maga obróciły się we wskazywanym kierunku. Su-Suheris milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się nowej gwieździe. - Jakiż to złowróżbny znak tu mamy? - spytał go Mandrykarn. - Złowróżbny? Ależ ten znak wcale nie jest złowróżbny - odparł Su-Suheris, wzdychając z zadowolenia. - To gwiazda koronacyjna. Wezwijcie Lorda Korsibara. Korsibara nie trzeba było wzywać, już stał na pokładzie. - Co to za zamieszanie? - dopytywał się. - Ktoś wspomniał o nowej gwieździe. Co to wszystko znaczy? Nowa gwiazda... jak to w ogóle możliwe? - Ty, panie, jesteś nową gwiazdą - orzekł uroczyście Sanibak-Thastimoon. Obie jego głowy przemawiały jednocześnie w irytującej dysharmonii. - Wstąpiłeś w niebo, by przynieść światu chwałę. Oto na niebie masz, panie, swój rozbłysk gwiazdy, ku uczczeniu objęcia przez ciebie tronu. - I nadzwyczaj energicznie sam uczynił gest rozbłysku gwiazd, najpierw ku nowej gwieździe, następnie zaś ku Koronalowi; powtórzył go kilkakrotnie, za każdym razem wołając: - Korsibar! Korsibar! Chwalmy Lorda Korsibara! Wszyscy obecni na pokładzie poszli w jego ślady, aż powietrze drgało od okrzyków. Wśród dowodów entuzjazmu Korsibar stał jak posąg. Niemal nie oddychał, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w gwiazdę. Po chwili zdjął z czoła koronę, którą od chwili wstąpienia na tron nosił niemal bez przerwy, i mocno przytulił ją do piersi. Niemal szeptem powiedział do Thismet: - Któż mógłby się tego spodziewać? Jestem prawdziwym władcą. - Czy kiedykolwiek w to wątpiłeś, bracie? - Nigdy. Dziewczyna opadła na kolana i ucałowała skraj jego szaty. Po niej przystępowali inni, Mandrykarn jako pierwszy, nadał tak wstrząśnięty tym, co widział, że klękając omal nie stracił równowagi, dalej Farąuanor, po nim Venta, earl Kamba i - po chwili przerwy - także Farholt, Navigorn, kapitan statku Lynkamor oraz kilku marynarzy, którzy zaciekawieni wyszli na pokład i odkryli, że odbywa się oto dostojna ceremonia. Tylko Sanibak- Thastimoon trzymał się na uboczu, obserwując tę scenę z niewątpliwą aprobatą, ale nie włączając się w uroczystość. Gdy wszyscy złożyli mu hołd, Korsibar spytał kapitana: - Gdzie jesteśmy w tej chwili, Lynkamorze? - Niedaleko na północ od Terabessa, panie, kilka godzin na południe od Palaghat. - Doskonale. W Palaghat po raz pierwszy wystąpię publicznie. Pojawienie się tej gwiazdy to znak, by przedstawić się ludowi i od niego odebrać nadanie władzy. Wyślijcie tam właściwą informację; rankiem oferujemy miastu błogosławieństwo i odbierzemy hołd obywateli. Earl Kamba z Mazadone, stojący obok Kanteverela z Bailemoony, powiedział cicho: - Jak widzę, Korsibar odnosi dziś do siebie pluralis majestatis. - Jest królem - odparł Kanteverel. - Król może wyrażać się w ten sposób, jeśli uzna to za stosowne. - Confalume'owi, gdy był jeszcze Koronalem, wystarczało „ja” i „moje”. Kanteverel obrócił oczy na niebo. - Kiedy Confalume obejmował rządy, nie pojawiła się żadna nowa gwiazda - powiedział. - A Korsibar nadal spożywa pierwsze owoce swej władzy. Któż może mieć mu za złe, że czuje się ważny, skoro ma nawet własną gwiazdę. - Niech i tak będzie - zachichotał Kamba. - Niech mówi o sobie, jak mu się podoba. Przynajmniej teraz, kiedy dopiero zaczyna, przecież to jego najwspanialsze chwile. Nie zetknął się jeszcze z prawdziwą pracą, widzi tylko sławę i chwałę, rozbłyski gwiazd i hołdy. Nie czytał jeszcze długich, nudnych, uroczystych raportów od gubernatorów prowincji, nie regulował zapasów zboża w miejscach, o których nie wie nic, nie tworzył rocznego budżetu na naprawę dróg i mostów, nie mianował szambelanów, mistrzów ceremonii, poborców podatkowych, ministrów i wiceministrów zajmujących się królewską korespondencją, więzieniami oraz pogranicznymi fortami, nie badał statystyk pogodowych, nie precyzował miar i wag, w ogóle nie robił nic. Mandrykarrf, który w tym momencie znalazł się obok nich, ale nie słyszał rozmowy, zaśmiał się radośnie