Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I nie tylko dlatego życie moje należy do pani, że je pani uratowała. Wie pani o tym dobrze i od dawna. Ale ta jedna sprawa... ta jedna sprawa musi być załatwiona za wszelką cenę. - Nie chcę, nie - szepnęła. - Nie mogę się na to zgodzić. - Musimy. Musimy się na to zgodzić. Pani i ja. Przez całe swoje życie pragnąłem, żeby nie miało ono żadnej skazy. Więc i tę jedną... tę jedną muszę z niego zdjąć i pani mi w tym pomoże... - Ja...? W jaki sposób? - Że nie będzie mnie pani zatrzymywać. - Ja pójdę z tobą - odezwała się Julitka. - Znam przejście w ogrodzeniu między naszym podwórzem a posesją przy ulicy Bema. I będę ubezpieczać cię na schodach. - Ubezpieczać...? - powtórzył Krzysztof. To słowo w ustach córki wydawało mu się dziwne, ale nie była to odpowiednia chwila, żeby zastanawiać się nad tym. - Dob- rze - powiedział. - Pójdziemy razem, mój żołnierzu. Kiedy tylko zaczęło się ściemniać, ale do godziny policyj- nej pozostawało jeszcze dość dużo czasu, ruszyli na Święto- jańską, klucząc mniej uczęszczanymi ulicami, przeczekując w bramach przejścia patroli. Przez nikogo nie zauważeni dostali się na podwórze kamienicy, której posiadanie zawsze zdumiewało Krzysztofa. Teraz po raz pierwszy nie nawiedzi- ło go to uczucie. Julitka wbiegła na schody i zaraz wróciła zdyszana. - Możesz iść! Wspiął się na drugie piętro i zadzwonił dawnym swoim sygnałem - dwa razy: raz długo, raz krótko - i czekał, starając się o niczym nie myśleć. Żadnych wspomnień. Żadnych pytań o przyszłość. Był dzień dzisiejszy i zabierał stąd swego syna. Miał do tego prawo. Nikt nie poruszył się w mieszkaniu, a na dole trzasnęły drzwi wejściowe. Odwrócił się tyłem do schodów, odbezpie- czył rewolwer, wsunął go za pasek od spodni, zapiął marynarkę. W pierwszej sekundzie trwogi, zanim jej nie opanował, pomyślał, że pralnia na górze może być otwarta... A jeśli nie, jeśli zamoczył tam ktoś swoją bieliznę na noc i zamknął ją na klucz? Natarczywiej nacisnął dzwonek, dwa razy, długo i krótko. Teraz ruszyło się coś w głębi mieszka- nia, powolne kroki posunęły się ku drzwiom, o wiele szybsze przemierzały schody. Jeszcze raz przyłożył palec do dzwon- ka. Otworzyła mu teściowa, prawie nie zdziwiona tym, że przyszedł. - Od razu byłam pewna, że to ty! - zawołała. Wciągnę- ła go do środka, szybko zamknęła drzwi, zapaliła światło w przedpokoju. - Niechże ci się przyjrzę! Mój Boże! - roześmiała się cichutko i łzawo. - Wydaje mi się, jakbyś wyrósł. - Zeszczuplałem - powiedział i pocałował ją w rękę. Przyglądał się jej także ze zdumieniem. Ostatni raz widział ją w Połczynie, kiedy to żandarmi zatrzymali ją z Łucka, domagając się od nich należnego im ze strony Polaków pozdrowienia. Wtedy Konkowa była hardą kobietą, abso- lutnie pewną swoich racji, spoglądała bez trwogi, wojna - choć dopiero zaczęta i tak dla Niemców pomyślna - wydawała jej się już wtedy przez nich przegrana, a czeka- nie na ostateczne jej rozstrzygnięcie nie przerażało jej ani trochę. Teraz Konkowa - dopiero teraz, pomyślał Krzysz- tof- była starą kobietą. Po prostu starą kobietą, a znaczyło to więcej niż określenie wieku. - Cieszę się, że mamę widzę - powiedział, schylając się, żeby mogła pocałować go w czoło, jak to zawsze miała w zwyczaju. - Ja także - odpowiedziała. - Modliłam się o ciebie. Przez cały czas się o ciebie modlę. Na progu pokoju stanęła Łucka. Usłyszawszy jego głos, dawno powinna już tu być, ale widocznie wahała się, jak go powitać. On także, choć tyle razy wyobrażał sobie to spotkanie, nie wiedział, jak się zachować. Wszystko, co postanawiał, było złe, niesprawiedliwe lub bez godności, krzywdzące Łuckę lub zbyt pobłażliwe dla niej. W końcu ona sama to rozstrzygnęła - runęła ku niemu z płaczem, owinęła jego szyję ramionami, szlochała i całowała go po oczach, ustach i policzkach. - Łucka! - przeraziła się matka. Krzysztof zmartwiał. Odepchnięcie żony wydało mu się niemożliwe tak samo, jak przygarnięcie jej do siebie i odda- wanie jej pocałunków. - Uspokój się - szepnął miękko. - Tyle lat! - płakała Łucka. - Tyle lat! Wszystko robiłam, żeby cię ratować. Wszystko! - Wiem - powiedział. Odsunęła twarz od jego twarzy, oczyma, które dawniej przypominały mu swoim kolorem niebo, a które teraz miały nijaką barwę łez - patrzyła na niego z bliska, pokornie, z prośbą i nadzieją. - Przebaczyłeś mi? - To złe słowo- powiedział wymijająco - i nie to jest najważniejsze, czy ja d wybaczam... - Wszyscy, wszyscy wiedzą, że zrobiłam to dla ciebie! - zawołała. Nie mógł teraz zdjąć jej ramion ze swojej szyi, po prostu nie mógł tego zrobić. Ona go wciąż całowała i płakała, jęcząc. - Wiedziałam, że mi przebaczysz. Że będziesz musiał mi przebaczyć. Gdybyś nie był w Stutthofie, gdybym nie była pewna, że w ten sposób cię uratuję... - Przestań! - krzyknęła Konkowa. - Czy nie rozu- miesz, że on przyszedł po Tomaszka? Dopiero teraz Łucka ucichła. Ręce, trzymające kurczowo Krzysztofa, zluźniły swój uścisk. - Tak? - zapytała. - Tak - odpowiedział cicho. Odskoczyła od niego, oparła się o ścianę. - A ja go nie dam. Nie dam! Julitkę już mi zabrałeś. I teraz przychodzisz po niego! Ale on nie chce, rozumiesz? Nie chce być z tobą. Powtórzyła ci chyba Julitka... - Powtórzyła mi. I dlatego tu jestem. - Jak go zabierzesz? Siłą? W ostatnim słowie Łucki zawarty był ton rozpaczliwej drwiny. I może groźby także. Myślał o tym, idąc tutaj. Wciąż jednak był jeszcze pewny, że ona zdaje sobie sprawę, co by w tej sytuacji znaczyła wywołana jej uporem awantura. Ale to nie był tylko jej upór. Powtórzyła: - Siłą go zabierzesz? - Chyba jeszcze pamięta, że jestem jego ojcem? - odsu- nął Łuckę, która zagradzała mu przejście do pokoju, otworzył drzwi. Tomaszek siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstał, gdy ojciec wszedł, ale nie zwrócił ku niemu głowy. - Chcesz być Niemcem? - spytał Krzysztof. Jeszcze potrafił opanować głos, jeszcze potrafił zatrzymać się w miejscu, poza które postanowił się nie posunąć. Tomaszek milczał długo, a potem chlipnąfc - Czy ojciec musi od razu tak...? - A jak? Zdajesz sobie sprawę, jaka jest sytuacja? - Ja mamy nie zostawię. - Mój synek --rozpłakała się znowu Łucka. Rzuciła się ku Tomaszkowi, przygarnęła go do siebie. -Wiedziałam, że. on mnie nie zostawi, że najbezpieczniej mu przy matce. I dokąd byś go zabrał? - zwróciła się do Krzysztofa, który nieporuszony stał wciąż pośrodku pokoju. - Do tych nor w ziemi? Do tych piwnic, w których musicie się kryć jak szczury? Jak można tak żyć? - A jednak wiele ludzi tak żyje. Od przeszło roku i ja z Sewerynem... - Z Sewerynem! - parsknęła Łucka, przyjaciel jej męża zawsze wydawał jej się w jakiś sposób groźny, tak samo podczas pokoju, jak i podczas wojny