Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

E.: - I co zamyślałeś? O.: - Nic nie zamyślałem. W takich sytuacjach się nie myśli. Ja po prostu rzuciłem ten "lespromchoz". Do dziś jestem im winien 300 rubli, w tych starych rublach. Bo na konto pensji, która mi się należała, dostałem waciak, walonki, spodnie watowane, jakieś wyżywienie, za które miałem zapłacić. Już im nigdy nie oddałem tych pieniędzy. Tłumaczyli mi w biurze, że tyle, ile oni na mnie łożą, ja nie wyrabiam. Bo trzeba by płacić za barak, za ubranie, za wyżywienie. Nie wyrabiałem na to wszystko. Więc nie miałem grosza pieniędzy. A nagle zachciało mi się być w miejscu bardziej cywilizowanym, wśród większej liczby ludzi, gdzie może dla mnie znajdzie się mniej ciężka praca i będę się mógł utrzymać. Więc rzuciłem ten "lespromchoz", trochę na wariata, nie miałem żadnych konkretnych pomysłów. Poszedłem sobie do takiej wsi, która była kilkanaście kilometrów od "lespromchozu". Nazywała się Kreszczenka. Jak domyślam się, nazwa pochodziła od słowa "krzyż" - nie wiem, jak by to po polsku brzmiało. Nic o niej nie wiedziałem poza tym, że idąc do tego "lespromchozu" w listopadzie, przechodziliśmy przez nią. Zapamiętałem, że istnieje taka duża wieś, z dużą piętrową szkołą - drewniany budynek, potężny, dziesięć okien na każdym piętrze. Stała na brzegu rzeki. Więc poszedłem do tej wsi. Szedłem, szedłem, mróz był spory, mróz był, ale świeciło słońce, pamiętam sosny błyszczące w słońcu. Szedłem na piechotę, ponieważ uciekłem, więc nie mogłem skorzystać z żadnego przygodnego transportu. W końcu zabrakło mi sił, usiadłem na brzegu drogi, na śniegu, na takim pniu. I już zasypiałem, już zamarzałem, już mi się nic nie chciało i już bliski był koniec. I gdybym zamarzł tam, to byłoby wszystko w porządku. Ale jechał jakiś kołchoźnik, jakiś chłop jechał saniami i wziął mnie do siebie. Zawiózł mnie do siebie. Ja mu zacząłem coś tam opowiadać, kłamać, nawijać, że zostałem wezwany do biura w Kreszczence, bo mam być tam kreślarzem, czy kimś podobnym. Zacząłem go oszukiwać; bardzo mi było głupio. Nie wiem, może uwierzył? Dla tych ludzi prostych, w cudzysłowiu oczywiście, na wsi syberyjskiej biuro to jest coś takiego lepszego, więc jeżeli do tego biura idę, będę tam kreślarzem, umiem pisać, umiem czytać, to on z szacunkiem odniósł się do mnie. Zawiózł do domu. Pamiętam, jak mi było - żona, jakieś dzieci. Nakarmili mnie takimi "oładkami", wiesz, co to "oładki"?, czymś takim dobrym; położyli mnie spać, bo powiedzieli, że muszę być wyspany, skoro rano idę do biura. Zasnąłem, a rano pożegnałem się z nimi i poszedłem do Kreszczenki. Oczywiście, nie wiedziałem, gdzie mam iść, do jakiego biura, bo nikt tam mnie nie wołał, nikt na mnie tam nie czekał. Ale w końcu poszedłem, bo tam rzeczywiście mieścił się zarząd "lespromchozu". Poszedłem. I w tym biurze poznałem Olgę Iwanowną Głagolewą, która była sprzątaczką. Przyszedł jakiś inżynier od tego lasu i powiedział, że żadnej innej pracy dla mnie nie ma i że powinienem wracać, i jak ktoś będzie jechał w tym kierunku, to zabierze mnie z powrotem. Potraktował mnie jak lenia, który nie chce pracować, i obiboka, który uciekł. E.: - A co to byli za ludzie, ta dyrekcja? O.: - To byli miejscowi normalni ludzie, normalni sowieccy ludzie, jeśli tak można powiedzieć, którzy coś skończyli. Jakiś instytut, jakieś technikum. Dla nich istnienie tych więźniów, tych zesłańców, to była rzecz najzupełniej naturalna, jakby wpisana w krajobraz: im przysyłają robotników z kołchozu, jak również robotników z obozu, gorszych, jakichś inteligentów, którzy nie potrafią pracować; ich to trochę irytowało, bo naprawdę chcieliby mieć drwali normalnych. Mieli plan, który "lespromchoz" musiał wykonać, i byli trochę wściekli, że z tymi robotnikami z politycznych jest więcej kłopotów niż pożytku. E.: - Ani zainteresowania, ani współczucia nie było? O.: - Różnie było. Oczywiście, nie można powiedzieć, że nie było żadnego współczucia, ale nie do całej warstwy zesłańców jako takich. To, że zesłańców jest tak bardzo, bardzo dużo, było dla nich całkiem normalne. Ja już nie potrafię odtworzyć ze szczegółami, co się ze mną działo. Ale w każdym razie Olga Iwanowna bardzo mną się zaopiekowała i zaznajomiła mnie z taką grupą, bardzo miłą, o której chciałbym opowiedzieć. Trzech ludzi w średnim wieku, więc starszawych. Jeden był pułkownikiem rumuńskim, drugi był felczerem z Besarabii, trzeci też gdzieś stamtąd. Jak Związek Sowiecki w 1940 roku zagarnął Besarabię, to ich zabrali. Odsiedzieli te swoje osiem lat i teraz byli na zesłaniu. Stanowili brygadę, która rąbała drzewo na opał dla różnych instytucji mieszczących się w Kreszczence. Rąbali i piłowali drzewo na opał dla mleczarni, szkoły, biur "lespromchozu, sielsowietu", czyli rady wiejskiej. Za to dostawali ileś tam rubli od metra sześciennego i z tego żyli. Właściwie zarabiali jako prywaciarze, tak by to można nazwać, chociaż nie mieli żadnych formalnych uprawnień, ale była zgoda władz Nkwd na to, żeby ci ludzie zarabiali sobie w ten sposób. Jak pamiętam, nie płaciliśmy żadnych podatków, mieszkaliśmy w szkole