Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Życie jednak było piękne, zwłaszcza że w torebce szeleścił list od Bliźniaczek. Załatwiły na dwa tygodnie pokój gościnny w Związku Literatów, otrzymałam też bezzwrotną pożyczkę. Na adres Lucylli nadszedł również list od Gwiździelskiego. Pisał na kratkowanym papierze z zakrętasami: "Dziewczyno, wkrótce cię dopadnę. Niech tylko odparuje alkohol po skromnym, żołnierskim przyjęciu w kasy- nie, jakie przygotowaliśmy dla naszych przyjaciół lotczyków..." Wprawdzie od napisania listu minął już miesiąc, ale łudziłam się, że któregoś dnia zjawi się i spełni wreszcie swoją obietnicę. Słowo "dopadnę", tłumaczyłam sobie jako "odwiedzę". Lucylla miała inny pogląd na ten zwrot. - Dopadnie... - tłumaczyła z powagą - to znaczy, tak cię wyobraca, że będziesz bliska padnięcia. - Byle prędzej... - jęknęłam, czując wiosnę nie tylko w powie- trzu. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia napisać do niego list, podając warszawski adres gościnnego pokoju. Tydzień później pozostawiłam walizkę i maszynę do pisania w Związku Literatów i natychmiast powędrowałam do wydawnictwa. Byłam pewna, że książka jest już w drukarni, a w kasie czekają pieniądze. Były bardzo potrzebne. Zaczynałam znów życie od zera. Na korytarzu spotkałam moją redaktorkę. Ogromnie się ucieszy- ła i serdecznie powitała. 149 - Jak dobrze, ze p^ni przyszła. Właśnie dzisiaj mieliśmy wysiać list. - Pewnie książka w sprzedaży i honorarium czeka... - wpad- łam jej z uśmiechem w słowa. - Jeszcze nie... -- Zakłopotanie odmalowało się na jej twarzy. - Mamy do pani maleńką prośbę... Ale proszę do mnie, do poko- ju... - Przepuściła mnie przed sobą. - Porozmawiamy przy kawie. Podobno pani chorowała? - Tak- skwitowałam krótko, pełna wewnętrznego niepokoju i napięcia. Przez chwilę milczałyśmy czekając na zamówioną kawę i zerkały na siebie z zakłopotaniem, uśmiechając się grzecznie. - Proszę pani... - zaczęła pierwsza, szukając czegoś nerwowo na pustym prawie biurku. - Otóż chodzi nam o to, żeby zechciała pani skrócić powieść do siedemdziesięciu stron maszynopisu - wyrzuciła z siebie jednym tchem, nie podnosząc na mnie oczu. Milczałam długą chwilę, nie rozumiejąc dokładnie, o co jej cho- dzi. Pomyślałam z lękiem, że widocznie dano mi nadmierną dawkę antybiotyków i coś nie jest w porządku z kojarzeniem. - Do ilu stron? - zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy mózg funkcjonuje normalnie. - Do siedemdziesięciu - potwierdziła. - To wtedy byłoby opowiadanie, a nie powieść... - mówiłam powoli, z namysłem, wciąż nie bardzo pewna, czy się dobrze rozu- miemy. - Ale jakże dobfe opowiadanie! - Popatrzyła na mnie ciepło, serdecznie i podsunęła spodeczek z cukrem. Machinalnie wsypałam trzy łyżeczki do filiżanki, - To znaczy, że wydacie taką cienką broszurkę? - pytałam dalej z niedowierzaniem. - Nie, proszę p^ni. Wydamy tomik opowiadań. - Tomik opowiadań? - zdziwiłam się głośno. - Przecież ja podpisywałam umow^ na powieść, a nie na tomik opowiadań. Nie potrafię pisać opowiadań. Nigdy nawet nie próbowałam. Ten rodzaj prozy jest mi obcy... - To nic nie słodzi - uspokoiła mnie szybko. - Dojrzeje pani, nauczy się, a Wtedy wydamy śliczny zbiorek opowiadań obycza- jowych... - przemakała łagodnie, jak do idioty. 150 - Proszę o zwrot tekstu i wypłacenie pełnego honorarium... - usłyszałam własny głos, jakby mówił to zupełnie ktoś inny, a nie ja. - Dawno już minęły wszelkie możliwe terminy, a ja zrobiłam wię- cej, niż to nawet przewidywała umowa. Z siedmiuset stron skróciłam do dwustu pięćdziesięciu. Ustawiłam także inaczej bohaterów, pozwoliłam redakcji dopisać wstawki do kilku rozdziałów. Nie godzę się już na nic więcej. Ani na żadne skróty, ani na żadne przeróbki, ani nawet na wydanie w takiej formie, w jakiej się mój maszynopis obecnie znajduje. Właściwie dawno już przestał być mój... Mówiłam jeszcze coś w tym sensie, sama zdumiona odwagę i pewnością siebie. Było mi już właściwie wszystko jedno. Postanowi- łam skończyć z literaturą definitywnie. - Tak nie można, proszę pani... - Redaktorka wydawała się zgorszona moim wystąpieniem. - Pani jest związana umową, zaliczką... - Nie jestem już niczym związana. Ja ze swej strony umowy dotrzymałam, tylko wydawnictwo się z niej nie wywiązało. - Muszę się porozumieć z dyrektorem. Sama nie mogę decydo- wać o takich sprawach. - To proszę się porozumieć - odpowiedziałam spokojnie, kategorycznym tonem. - Nie wyjdę stąd bez maszynopisu i pienię- dzy. W pół godziny później siedziałam w gronie kilku panów. Patrzyli na mnie zimno, nieprzychylnie, jakbym im wyrządziła osobistą krzywdę. - Pani zapewne sądzi, że pani tekst jest arcydziełem? - zwró- cił się jeden z nich w moją stronę, nie starając się nawet ukryć ironii. - Wasze wydawnictwo z zasady arcydzieł nie wydaje - odpo- wiedziałam spokojnie. - Myśmy z panią tylko dlatego podpisali umowę, że była pani w trudnych warunkach materialnych... - wtrącił główny księgowy ze zjadliwym uśmiechem na pełnej twarzy. - Żałuję, że wcześniej nie wiedziałam, iż wydawnictwo jest instytucją charytatywną, bo bym jeszcze poprosiła dodatkowo o zapomogę... - Na przyszły raz będziemy wiedzieli, jak z takimi rozmawiać! ~- wykrzyknął któryś z panów. - A ja uprzedzam lojalnie, że sprawę skieruję do naszego radcy prawnego przy Związku Literatów. Będę dochodziła swoich praw 151 o pełne honorarium. A teraz proszę o zwrot tekstu. - Podniosłam się z wysiłkiem z krzesła. Miałam jeszcze niejakie trudności z nogą, nie tak dawno oswobodzoną z gipsu. Rzucono teczkę z maszynopisem na okrągły stół, przy którym siedzieliśmy. Moja redaktorka miała opuszczoną głowę, wszyscy inni patrzyli na mnie z wyraźnym obrzydzeniem. Wzięłam niebieską teczkę, wsadziłam pod pachę i bąknąwszy coś w rodzaju "żegnam", wyszłam bez pośpiechu z podniesioną głową... Na schodach załamałam się. Oparta o parapet okienny na półpiętrze zaczęłam płakać. Głośno, spazmatycznie płakać, bo do tego wszyst- kiego przypomniał mi się Asmodeusz i to, że nie mam domu i na dobrą sprawę, nie bardzo wiem, co z sobą dalej robić. Jeszcze na ulicy płynęły mi po twarzy łzy. Nie potrafiłam nad nimi zapanować. Przy placu Trzech Krzyży, który Lucylla nazywała placem Was- sermana, spotkałam Jacka w nowym ubraniu w drobną kratkę. - Forelli! - krzyknął radośnie. - Kopę czasu cię nie widzia- łem! Co ty masz takie oczy czerwone, jak angorska królica. Dokąd idziesz? - Idę dojrzewać!... - wyszlochałam bez sensu. - Dojrzewać? - Popatrzył na mnie z namysłem swoim oczop- ląsem. - Jak to: dojrzewać? - Wydawnictwo kazało