Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pomyślałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyraźnie, jak przemierza odległy szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok mnie stanął postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima mocno dała mu się we znaki, choć używał czarnego proszku. Zdawałem sobie sprawę, że w Małym Domostwie nie wszyscy przeżyli. Zrozumiałem, co się działo, gdy Blask rzucał do paleniska czarny proszek: jego woń powstrzymywała gonitwę myśli; blokowała odczucia, które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwilą gdy specyfik przestał działać, odczułem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Daremnie wzdychałem, szukając ulgi; niespodziewanie wybuchnąłem płaczem i, łkając spazmatycznie, padłem na ziemię. W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodzącej wiosny zapewne odnawia się stare pokoje, przestawia ściany i otwiera drzwi wychodzące na Ścieżkę. Mieszkańcy naniosą piasku, depcząc gliniane polepy, a słońce zajrzy do środka. Domostwo jak owad wygrzewa się w promieniach słońca. Ci spod znaku Liścia robią porządki, upiększają pokoje i wołają resztę, by podziwiała ujawnione piękno wnętrz. Usuwa się ocieplające kotary, wymiata liście i zimowe śmieci, przed drzwiami wychodzącymi na Ścieżkę wystawia się ulubione krzesła, by grzać kości w promieniach słońca. Powstaje nowe słowo i w Małym Domostwie aż huczy od komentarzy i wybuchów śmiechu. — Pewnie chcesz wrócić do domu — rzekł święty Blask. — Co? Do domu? Czemu tak sądzisz? — Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałeś mnie słuchać, przez cały ranek gapiłeś się w okno, chociaż można już wyjść z domu i jest się czym zająć. Nie mówię tylko o sprzątaniu i naprawach; tyle się wokół dzieje, wszystko rozkwita, a ty siedzisz w zamknięciu. — Tu jest przewiewnie. — Wiesz, o co mi chodzi. Coś cię gryzie, ale czujesz się bezradny. — Posłuchaj, nie zamierzam wracać. To chyba jasne — odparłem. — Jasne. Pewnie słychać już u nas brzęczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Małą Górę, bo trzeba sprawdzić, jak rośnie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało. Wkrótce zjawią się wędrowcy z Rejestru. Może i ona z nimi powróci. — Warto by zobaczyć inne krainy — odparłem. — Tak — stwierdził Blask. — Z pewnością warto. Gdzie indziej jest równie miło. Poderwałem się i w pośpiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, żeby święty wyprowadził mnie z równowagi. Miał rację. Usiadłem na rozkwitłej łące, żeby wszystko przemyśleć. Tak, chciałem wrócić do domu; to prawda, że z nadejściem wiosny bardzo mnie tam ciągnęło; przyznałem to ze ściśniętym gardłem. Przez cały dzień marzyłem o powrocie i dlatego wcale się nie zdziwiłem, że moje marzenie wywołało z lasu, spomiędzy drzew okrytych młodym listowiem, dwu bladych chłopców szczuplejszych niż przed zimą; jeden miał na szyi czerwoną, a drugi niebieską opaskę; podczas chłodnych miesięcy wśród mnóstwa ważnych spraw zapomniałem także ich imiona. Jak zawsze z ociąganiem wchodzili na stromy brzeg, uganiając się po zaroślach za drobnymi stworzeniami. Pomachali mi na powitanie, więc powtórzyłem ich gest. Mogłoby się wydawać, że przeczekali zimę nad strumieniem, by wyjść z kryjówki, gdy nastanie pierwszy gorący dzień tej wiosny. — Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba Pączek. — Czy zostałeś już świętym? — Nie — odparłem. — Jeszcze nie. — Wiesz — zaczął drugi z dzieciaków, podchodząc bliżej — w Małym Domostwie chcieliby, żebyś wrócił. — Bezksiężycowa odwiedziła ich jesienią — wtrącił pierwszy — na początku wiosny; twoja mama bardzo tęskni. — Jeśli spędziłeś tu okrągły rok i nie zostałeś świętym, może powinieneś wrócić do domu i zacząć wszystko od początku. — Drugi chłopak przykucnął na łące, odgarnął palcami proste jasne włosy i wyjął z nich liść. — Kto wie? — rzucił jego brat. — Kto wie? — mruknąłem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksiężycowa mogła o mnie powiedzieć. Jak łatwo przyszło mi opuścić mamę, jak mało uwagi poświęciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarnął mnie wstyd, potem niecierpliwość. Wstałem, zaciskając pięści. — Tak. Tak. Trzeba wracać — dodałem. — Chyba powinienem... — Gdzie święty? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocześnie. Święty. Odwróciłem się plecami do bliźniaków i popatrzyłem na ścianę lasu, gdzie wśród głogowych zarośli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych włosów. Blask zerkał w naszą stronę nieśmiało jak płochliwe zwierzątko. Cofnął się w głąb lasu, gdy spostrzegł, że mu się przyglądam. Stałem w połowie drogi między drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupnęły bliźnięta zaabsorbowane jakimś znaleziskiem. — Poczekajcie! — krzyknąłem do nich. Podnieśli głowy, wyraźnie zaskoczeni, bo wcale nie było im spieszno. Wspominałem poprzednią wiosnę; pędziłem wówczas między drzewami, goniąc świętego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne. Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wrażenie rozwiało się jak cień; teraz miałem w pamięci jedynie drugą wizję lasu przeciętego szlakiem, który jak Ścieżkę znali tylko wtajemniczeni