Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Podeszła do stojącej pod ścianą skrzyni i odszukała zostawiony jej przez Taitę flakon. Jego zawartość stanowił jakiś proszek o przenikliwej, gryzącej woni. Zmieszała go z winem i postawiła naczynie na koszyku z żarem, zgodnie ze wskazówkami Maga. Meren początkowo nie chciał wypić lekarstwa, ale zmusiła go do przełknięcia całej przygotowanej dawki. Kiedy kubek był pusty, podgrzała nieco wody i zmyła Merenowi pot z twarzy i pianę z ust. Już miała przystąpić do mycia reszty ciała, kiedy dopadł go nagły atak; chory zaczął drżeć i jęczał. Znów ogarnął ją strach. Objęła Merena i przytuliła się doń z całej siły. — Nie umieraj, kochanie — błagała. Potem zaś dodała silniejszym głosem: — Nie pozwolę ci umrzeć. O Hathor, pomóż mi. Własnymi rękami wydobędę go z zaświatów. — Wiedziała, że właśnie oto toczy się bitwa, i walczyła razem z nim, zebrała wszystkie siły i połączyła z jego siłami. Poczuła, że robi się bezwładny, a jego zlane potem ciało zaczyna stygnąć. — Nie! — krzyknęła. — Nie, Merenie, wracaj! Wracaj tu. Nie możesz odejść beze mnie. Przycisnęła usta do jego ust. I próbowała tchnąć weń własne życie. Nagle zasapał, gwałtownie wyrzucił powietrze z płuc. Myślała, że to już koniec. Objęła go, ścisnęła oburącz kościstą pierś, a gdy zwolniła uścisk, odetchnął głośno... raz, drugi i trzeci. Trzepotanie jego serca zmieniło się w silne, regularne dudnienie, które czuła całym swym ciałem. — Wróciłeś — szepnęła. — Wróciłeś do mnie. W dalszym ciągu był zimny i kiedy zadrżał, otoczyła go ramionami, nogi owinęła wokół bioder i ogrzewała własnym ciałem. Stopniowo oddech Merena wyrównał się i pogłębił, czuła, jak ciepła krew znów zaczyna płynąć w jego żyłach. Leżała przy nim, z głębokim poczuciem spełnienia, wiedziała bowiem, że ocaliła mu życie i że od tej nocy należeć będzie tylko do niej. O świcie zdarzył się kolejny cud. Poczuła, że jego ciało się budzi i to, co ongiś trzymała w dłoni miękkie i małe, znów rośnie, staje się ogromne i twarde jak kość i prze ku górze między jej rozsuniętymi udami. Zajrzała mu w twarz i spostrzegła, że jest całkiem przytomny, oczy ma pociemniałe i zapadnięte, ale pełne nabożnego lęku i takiej czułości, iż serce poczęło rosnąć jej w piersi, czuła, jak jej własne emocje biorą nad nią górę z niemal dławiącą gwałtownością. — Tak? — zapytał. — Tak — odpowiedziała. — Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Otworzyła się i sięgnęła w dół, aby go poprowadzić, czując w swym wnętrzu aż bolesne pragnienie jego ciała. Przyjęła go w siebie głęboko, pozwalając mu dotrzeć do samego jądra jej jestestwa, jak na skrzydłach unosiła się z nim ku miejscu, w którym nigdy dotąd nie była. Krzyknęła, czując, jak napełnia ją wrzącym potokiem, jakby dobyła zeń i wchłonęła w głąb własnego ciała wszystek jego ból, gorączkę i udręczenie. Odkryła w nim głęboki spokój, kiedy osunął się na nią i zasnął. Leżała cichutko obok niego, starając się nie zakłócać mu snu. Znajdowała rozkosz w dźwięku jego oddechu, w cieple chudego, wyniszczonego ciała, delektowała się bólem w miejscu, gdzie był głęboko wewnątrz niej. Poczuła, że się budzi, i delikatnie pocałowała go w usta. Uniósł powieki i spojrzał jej w oczy, wpierw ze zdumieniem, a zaraz potem z radością, coraz większą, w miarę jak wracały doń wydarzenia minionej nocy. — Chcę, żebyś została moją żoną — powiedział. — Już jestem twoją żoną — odrzekła. — I będę twoją żoną aż po dzień swojej śmierci. Nefer spojrzał za siebie wzdłuż kolumny rydwanów. Jechały wyciągniętym galopem, ustawione w szyku czwórkowym. Dowódcy pododdziałów czekali na jego sygnał. Przed nimi rozciągała się w poprzek równiny linia piechoty wroga. W rozedrganym od upału powietrzu sylwetki piechurów wiły się niczym węże, zdawały się płynąć w migotliwej toni, choć nigdzie w pobliżu nie znalazłoby się kropli wody. Nefer skierował rydwan w sam środek nieprzyjacielskiego szyku. Pod troskliwą opieką Taity Dow zdążyła już w pełni odzyskać siły i biegła dziarsko, dotrzymując kroku pędzącemu długimi susami Krusowi. Tymczasem wróg przeformował swoje szyki. Linia zwinęła się niczym gigantyczny jeż, tworząc głęboki na dwa szeregi twór, naszpikowany długimi włóczniami, skierowanymi ku nacierającym. Rydwan Nefera pędził w sam środek połyskującej ściany brązowych grotów. Zbliżywszy się do niej na dwieście kroków, faraon dał ręką znak do sformowania „skrzydeł Horusa". Kolumna rydwanów otworzyła się jak kwiat w promieniach słońca, kolejne szeregi rozjeżdżały się na prawo i lewo i skrzydła Horusa ogarnęły „jeża" przyczajonej piechoty. Rydwany wirowały wokół niego i na piechurów opadła chmura strzał z krótkich kawaleryjskich łuków. Nefer dał sygnał do przerwania ataku. Rydwany sprawnie sformowały kolumnę czwórkową i odjechały w kierunku pustyni. Kolejny sygnał i kolumna rozdzieliła się w połowie i zawróciła. Mijając krąg piechoty, Nefer uniósł prawą pięść w geście pozdrowienia i zawołał: — Dobra robota! Tym razem było dużo lepiej