Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Dzisiaj. Sądzę, że wieczorem - odpowiedział Cziżykow, któremu kawa też pomagała przemóc zmęczenie i senność. - Mamy jak przechwycić? Znaczy, uderzyć na konwój? Cziżykow pokręcił głową. - Wyjadą w nocy. Jest niewielka szansa, że możemy zauważyć to bez pomocy "Z-1". 229 - Przekażcie mu, że czekamy na dokładną informację, kiedy konwój opuści zamek. Jeżeli nie wykona rozkazu, będzie traktowany jak dezerter. Cziźykow spojrzał zdumiony na Zawieniagina. Wiedział, co oznaczały te słowa - każdy oddział "Smierszu" otrzymałby dane i rysopis agenta i rozpoczął polowanie na niego. Po schwytaniu zostałby on natychmiast postawiony przed sądem polowym i rozstrzelany. - Jak dezerter! - powtórzył Zawieniagin. - Jaka jest najbliższa jednostka samolotów szturmowych? - Nie wiem, to szybko się zmienia. Sprawdzę, towarzyszu generale. - Niech trzymają w gotowości trzy iły - mówił o samolotach szturmowych Ił-2. - Do ataku na konwój ciężarówek. - Tak jest - Cziźykow wstał, zabierając swój kubek. - Nie skrewcie, Cziźykow! - w głosie Zawieniagina zabrzmiała groźba. Przeciągnął się, żałując, że wypił kawę, która zabierze mu sen. - Ech, nierozważny człowiek taki - westchnął i wypił resztę kawy. Projekt wysłania samolotów, które zbombardowałyby konwój i zniszczyły "Aparat", nie odpowiadał mu. Wolałby zdobyć to urządzenie. Wydawało mu się to możliwe, gdyż bez względu na to, w którą stronę skierowałyby się ciężarówki wyjeżdżające z zamku, musiałyby jechać w odległości kilkunastu kilometrów od radzieckich pozycji. Atak na nie i opanowanie konwoju wydawały się sprawą łatwą. Postanowił projekt ten rozważyć nad ranem, gdy krótki nawet sen przywróciłby mu jasność myślenia. Ściągnął mundur i położył się na łóżku. Sen nadchodził szybko. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przed zmrokiem dotarli do miejsca określonego w planie Compaigne'a jako "Etap I", gdzie czołgi miały pozostać, zaś samochody z komandosami rozpocząć ostatnią część rajdu, już w bezpośredniej bliskości wojsk niemieckich. Do tego czasu nie napotkali żadnych wrogich oddziałów. Bez wątpienia sprawdzały się założenia Compaigne'a, że Niemcy, nawet dostrzegając grupę, woleli udać, że nic nie widzą, niż podejmować atak na silny konwój. Od punktu "Etap I" dzieliło ich około trzydziestu kilometrów do Greiffen, które mieli ominąć szerokim łukiem i zanurzyć się w lasy otaczające jezioro. Był to najbardziej 230 ryzykowny odcinek drogi, gdyż należało się liczyć z napotkaniem niemieckiego patrolu. Compaigne nie martwił się tym. Cztery karabiny maszynowe dawały im wystarczającą siłę ognia, aby wygrać każdą potyczkę z grupką żołnierzy, zaś walka nie powinna wzbudzić alarmu w zamku, gdyż było oczywiste, że zostanie przypisana wypadowi radzieckiego oddziału. Bez przeszkód osiągnęli miejsce oznaczone jako "Etap II", dwa kilometry za wsią Vogelsdorf, która wydawała się całkowicie opuszczona. W istocie większość mieszkańców ewakuowano, a ci, którzy pozostali, nie mieli zwyczaju wychodzić w nocy poza opłotki. Samochody zamaskowali w lesie, aby ostatnią część drogi prowadzącej do tamy od wschodu pokonać pieszo. Pogoda im sprzyjała. Było mgliście i duszno, co bardziej przypominało listopadową aurę niż wiosenny wieczór. W dodatku zanosiło się na deszcz, na co wszyscy liczyli, uważając, że wartownicy na koronie tamy schronią się pod dach i nie będą tak bacznie obserwować okolicy. Szli w milczeniu. "Raider", "Hamlet" i "Wood" nieśli niewielkie plecaki, do których włożyli prowiant, a z boków przytroczyli liny, które mieli użyć do opuszczenia się z tamy do jeziora. Compaigne, Czerny i "Afgan" mieli na plecach duże obciągnięte brezentem walizki, z pływakami z balsy i krótkimi sznurkami, którymi mieli przymocować bagaże do rąk w czasie przeprawiania się przez jezioro. Złożyli tam mundury, które nie mogły zamoknąć. - Bóg nam sprzyja! - odezwał się nagle Compaigne. Spojrzał na ciężkie chmury, a czując pierwsze krople deszczu, uznał, że może padać do rana. - Jeśli tak jest, to mam nadzieję, że wodę w jeziorze też podgrzał - mruknął "Raider", wciąż nie mogąc pogodzić się z tym, że kilkadziesiąt minut będzie musiał pływać w zimnej wodzie