Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

2 batalion liczył nie więcej niż stu ludzi. Pułkownik Strayer odpowiadał za realizację zadań we wszystkich czterech kierunkach z La Grand-Chemin. Musiał odbudować pełną siłę bojową batalionu, zebrać swoich sześciuset żołnierzy, by odpierać liczne i silne kontrataki. W obecnej sytuacji do ataku na baterię mógł wysłać tylko jedną kompanię. Hester przedstawił Wintersowi sytuację i kazał mu zająć się baterią. Zbliżała się 8.30. Kapitan Sobel planował wziąć rewanż na Hitlerze, a Armia Stanów Zjednoczonych miała się przekonać, ze inwestycja w selekcję i szkolenie najlepszych młodych ludzi bardzo się opłaca. Kompania, którą kraj, Sobel i Armia Stanów Zjednoczonych stworzyli, wyposażyli i wyszkolili, wchodziła do walki. Winters zabrał się z miejsca do roboty. Kazał swoim ludziom zostawić wszystko, co dźwigali, poza bronią, amunicją i granatami. Wyjaśnił im, ze pójdą do szybkiego frontalnego ataku pod osłoną ognia prowadzonego ze zmiennych stanowisk, coraz bliżej szturmowanej baterii. Do prowadzenia tego ognia osłonowego wyznaczył dwa karabiny maszynowe. Reszta ludzi miała się poruszać „skokami naprzód”, prowadząc klasyczny atak siłą ognia i szybkością manewru. Pole, na którym znajdowała się bateria, miało kształt nieregularnego wie-lokąta. Żywopłot je opasujący załamywał się ostro w siedmiu miejscach, tworząc dogodne stanowiska do ostrzeliwania Niemców z różnych kierunków. Swoje dwa karabiny maszynowe (obsługiwane przez szeregowych Johna Pleshę i Waltera Hendriksa oraz Clevelanda Petty’ego i Joego Liebgotta) rozmieścił wzdłuż żywopłotu biegnącego prosto do celu ataku kompanii, z zadaniem wspierania ogniem ataku reszty. Kiedy wracał rowem melioracyjnym do oczekujących na niego żołnierzy, niespodziewanie zobaczył przed sobą niemiecki hełm; tym samym rowem pełzł niemiecki żołnierz. Winters złożył się ze swego Ml i szybkim dubletem zabił Niemca. Winters kazał porucznikowi Comptonowi wziąć plutonowych Guarnere’a i Malarkeya, przeczołgać się na lewe skrzydło i podkraść najbliżej, jak się da, do pierwszego z okopanych dział, po czym zarzucić okopy obrońców baterii granatami ręcznymi. Liptonowi i Ranneyowi polecił przemieścić się wzdłuż żywopłotu z prawej, pod osłoną zagajnika i stamtąd otworzyć na pozycje wroga ogień z boku, wzdłuż jego okopów. Atak od czoła na baterię miał prowadzić Winters, dowodzący szeregowymi Geraldem Lorraine’em (ze sztabu pułku, był kierowcą jeepa pułkownika Sinka), Popeye’em Wynnem i Joem Toye’em. Szkolenie dało doskonałe rezultaty. Lipton wspomina: „Walczyliśmy jak zespół bez żadnych gwiazd. Byliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna. Żaden z nas nie szturmował samotnie gniazd karabinów maszynowych. Zamiast tego zmuszaliśmy ich obsługi do wycofania się, atakując ogniem, grożąc oskrzydleniem, lub ściągaliśmy na nie ogień moździerza. Byliśmy sprytni, bez żadnych olśniewających indywidualnych bohaterskich wyskoków. Nauczyliśmy się, że heroiczne wyczyny są najlepszym sposobem na to, żeby się dać zabić na darmo. Wykonanie zadania było dla nas ważniejsze”. Kiedy Ranney i Lipton przesuwali się wzdłuż żywopłotu, okazało się, że niskie gałęzie i murek zasłaniają im widok na Niemców. Lipton zdecydował się wdrapać na drzewo, ale żadne z nich nie miało pnia na tyle grubego, żeby z niego dało się bezpiecznie prowadzić ogień. Wybrał wreszcie takie, które miało wiele drobnych gałęzi i musiał tam siedzieć, wystawiony na ogień Niemców, jeśli tylko podniosą głowy i domyślą się, skąd padają strzały. W dodatku cały czas balansował na cienkich gałęziach, niepewny, czy się nie połamią pod jego i karabinka ciężarem. Kiedy wszedł wreszcie wyżej na drzewo, zobaczył około piętnastu żołnierzy przeciwnika, część w okopie, część leżących w odkrytym polu, oddalonych o mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów. Strzelali do nacierających żołnierzy kompanii E, czym zajęli się tak bardzo, że zdawali się nie zwracać uwagi na niego. Lipton miał ze sobą tylko karabinek, który znalazł po drodze, w ciągu nocy. Wziął na muszkę Niemca w polu i niepewny, jak bije zupełnie mu obca broń, pociągnął za spust. Zdawało mu się, że Niemiec uchylił się, więc szybko poprawił, ale tamten już się więcej nie pokazał. Nadal niepewny, jak ma przystrzelaną broń, wybrał punkt tuż nad miejscem, gdzie powinna się znajdować głowa Niemca i raz jeszcze pociągnął za spust. Obłoczek kurzu wzbił się dokładnie tam, gdzie celował. Teraz już wiedział, że przyrządy celownicze karabinka są w porządku. Pierwszy pocisk zabił Niemca i dlatego więcej się nie pokazał zza swojej zasłony. Od tej chwili zaczął najszybciej i najbardziej precyzyjnie, jak mógł, ze swej chwiejnej pozycji przenosić ogień na kolejnych obrońców baterii. Porucznik Compton także uzbrojony był w cudzą broń, pistolet maszynowy Thompsona; dostał go od porucznika z kompanii D, który złamał nogę przy lądowaniu. Wytężając zaprawione miesiącami szkolenia i latami uprawiania sportów mięśnie, podpełzł przez otwarte pole do żywopłotu wraz z Malarkeyem i Guarnere’em. W tej chwili Niemcy broniący baterii byli jednocześnie pod ogniem z karabinów maszynowych, bijących z ich lewej flanki, pod ogniem Liptona z drzewa i Ranneya, strzelających z tyłu, i pod ogniem nacierającej od czoła grupy Wintersa. Zajęci walką z nimi nie zauważyli przybycia Comptona. Po dotarciu do żywopłotu Compton przeskoczył przez niego i w jednej chwili miał na muszce zaskoczoną obsługę pierwszej haubicy. Chwyciwszy mocniej pistolet maszynowy w oczekiwaniu na podrzut serii, pociągnął za spust. I nic. Pożyczony Thompson się zaciął. Uratował go Winters, który właśnie w tej chwili wydał rozkaz: „Za mną!” i jego grupa szturmowa ruszyła naprzód, wzdłuż żywopłotu, w kierunku Comptona i Guarnere’a. Guarnere wskoczył do okopu koło porucznika. Atakowani z trzech stron naraz kanonierzy widząc, ze za tym pierwszym gamoniem, który do nich nie strzelał, choć mógł, idą następni, woleli nie ryzykować i podali tyły wraz z mającymi ich bronić spadochroniarzami von der Heydtego; uciekali okopem jak najdalej od Comptona, Guarnere’a i Malarkeya. Żołnierze z kompanii E zaczęli w ślad za nimi rzucać granaty. Compton był reprezentacyjnym łapaczem baseballowej drużyny UCLA. Odległość pomiędzy nim a uciekającym przeciwnikiem była teraz mniej więcej taka, jak na boisku do baseballu pomiędzy bazą domową a drugą. Compton rzucał granaty nie łukiem, lecz w linii prostej, tak jak miotacz narzuca pałkarzowi piłkę baseballową. Jeden z granatów trafił uciekającego Niemca w głowę, obalając go na dno okopu, zanim eksplodował na jego plecach. Potem wraz z Malarkeyem i Guarnere’em zaczęli obrzucać granatami dalsze części okopu