Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

To straszne! Podniósł się. - Ty nie musisz... - powiedział Deliamber. - Muszę - odrzekł. Opuścił wóz, zanim stary Vroon zdążył rzucić na niego czary. To, co działo się na zewnątrz, było niepojęte. Tam i z powrotem biegały jakieś sylwetki, wrogów nie dawało się odróżnić od przyjaciół, zgiełk, tumult, okrzyki, gwizdki, kurz i obłęd. Walka, którą Valentine śledził z pokładu ślizgacza, tutaj nabierała innego wymiaru. Zdawało mu się, że pośród ogólnego zamieszania dostrzega oddziały Ermanara, przebijające się w stronę obozu Elidatha. - Mój panie - zawołał za nim Shanamir - zewsząd cię widać! Ty... Valentine odprawił go machnięciem ręki i ruszył w sam środek walki. Z chwilą ataku Ermanara na punkt dowodzenia wroga, losy bitwy znów zdawały się odmieniać. Ponownie najeźdźcy łamali linię obrony i wróg szedł w rozsypkę. Zarówno mieszczanie, jak i rycerze wycofywali się w bezładnych grupach i pierzchali na boki przed bezlitosną nawałą atakujących i tylko gdzieś daleko z przodu, otaczając Elidatha, trwała niezłomnie garstka obrońców, niczym samotna skała wydana na pastwę rozszalałego żywiołu. Valentine modlił się o życie Elidatha. Niech go pochwycą, i to prędko, lecz niech nic mu się nie stanie. Przez nikogo nie rozpoznawany, przeciskał się do przodu. Byli chyba blisko zwycięstwa, lecz oby to zwycięstwo nie zostało okupione zbyt wysoką ceną, ceną śmierci jego dawnego przyjaciela. Tuż przed sobą zobaczył Lisamon Hultin i Khuna z Kianimotu, walczących ramię przy ramieniu i wyrąbujących przejście dla innych. Khun oddawał się radośnie swojemu zajęciu, tak jakby cale życie czekał na tę chwilę. Wtem niebieskoskóry obcy zachwiał się i zatoczył bezradnie: wiązka ognia, wysłana przez wroga, raziła go w pierś. Lisamon Hultin chwyciła padającego i położyła ostrożnie na ziemię. - Khun! - krzyknął Valentine rzucając się ku niemu. Nawet z daleka można było poznać, że obcy jest ciężko ranny. Oddychał z trudem; szczupła twarz o ostrych rysach stała się niemal szara, oczy zmętniały. Na widok Valentine'a zapaliło się w nich jeszcze jakieś światełko; próbował unieść głowę. - Mój panie - powiedziała olbrzymka - to nie jest miejsce odpowiednie dla ciebie. Valentine nie słuchał jej. Pochylił się nad rannym. - Khun? Khun? - szeptał żarliwie. - W porządku, mój panie. Wiedziałem... wiedziałem... musiał być jakiś powód, dla którego przybyłem do waszego świata... - Khun! - Jaka szkoda... ominie mnie bankiet po zwycięstwie... Valentine objął bezradnie kościste ramiona Khuna. Życie już wyciekało powoli z jego ciała, a długa i dziwna podróż dobiegała kresu. Niebieskoskóry zdążył jednak przed śmiercią znaleźć cel, dla którego warto było żyć. I znalazł spokój. Valentine podniósł się i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, czy ta szaleńcza walka nie jest snem. Szybko został otoczony murem swoich ludzi, a ktoś, może Sleet, odciągał go w bezpieczne miejsce. - Nie - powiedział cicho. - Pozwólcie mi walczyć... - Nie tutaj, mój panie. Czy chcesz podzielić los Khuna? Co stanie się z nami, jeśli ty polegniesz? Od przełęczy Peritole napływają następne oddziały wroga. Niedługo rozgorzeje jeszcze zaciętszy bój. Nie powinieneś znajdować się na polu walki. Valentine rozumiał ich racje. Dominin Barjazid nie zjawił się na scenie tego widowiska i on sam prawdopodobnie też nie powinien być tu obecny. Lecz jak mógłby siedzieć w zaciszu ślizgacza, kiedy inni za niego umierali, kiedy Khun, który nawet nie pochodził z ich świata, już oddał życie, kiedy tuż obok, za tamtym kopcem, ukochanemu Elidathowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo - i to ze strony jego, Valentine'a, oddziałów? Wahał się, niezdecydowany. Sleet, jeszcze bardziej blady niż zwykle, puścił go, przywoływany przez Zalzana Kavola; olbrzymi Skandar zbliżał się do nich wymachując mieczami w trzech rękach i miotaczem w czwartej. Valentine zobaczył krótką, gwałtowną naradę, po czym Zalzan Karol, odpychając obrońców niemal wzgardliwym gestem, zaczął torować sobie drogę do Valentine'a. Jeszcze chwila, pomyślał Valentine, a Skandar odciągnie go z pola bez względu na to, czy jest koronowanym władcą, czy nie. - Zaczekajcie - powiedział. - Ewentualny następca Koronala znajduje się w niebezpieczeństwie. Rozkazuję wam iść za mną! Słysząc obcy im tytuł, Sleet i Zalzan Karol spojrzeli po sobie, zbici z tropu. - Ewentualny następca? - powtórzył Sleet. - Kto to jest? - Chodźcie ze mną - powiedział Valentine. - To rozkaz. Zalzan Karol nie ustępował: - Twoje bezpieczeństwo, mój panie, jest... - ...nie jedyną ważną sprawą. Sleecie, osłaniaj mnie z lewej! Zalzanie Karolu, z prawej! Obaj byli zbyt zaskoczeni, żeby się sprzeciwiać. Valentine przywołał również Lisamon Hultin i strzeżony przez przyjaciół ruszył pośpiesznie w stronę kopca, ku linii frontu. - Elidathu! - krzyknął, ile tchu w piersiach. Na dźwięk tak potężnego głosu, niosącego się chyba pól mili, ustały na chwilę wszelkie działania wojenne. Mijając szeregi zamarłych w bezruchu wojowników Valentine wybiegł spojrzeniem ku postaci Elidatha. Kiedy napotkał jego oczy, zobaczył, że ciemnowłosy mężczyzna zatrzymuje się, odwzajemnia spojrzenie, marszczy czoło, wzrusza ramionami. - Schwytajcie tego człowieka! Przyprowadźcie go do mnie! Nietkniętego! - zawołał do Sleeta i Zalzana Karola. Chwila bezruchu minęła, a zgiełk walki podniósł się ze zdwojoną siłą. Wojsko Valentine'a raz jeszcze ruszyło ku ściśniętemu i cofającemu się wrogowi. Elidath, osłonięty murem swoich ludzi, trwał wciąż na stanowisku. Po chwili jednak chaos ogarnął wszystko i wszystkich, i Valentine stracił z oczu dawnego towarzysza. Ktoś go odciągał, Sleet, a może Carabella, przynaglając do powrotu w bezpieczne miejsce, ale on mruknął coś i uwolnił rękę. - Elidathu z Morvole! - Wyjdź przed szeregi, będziemy pertraktować! - Kim jest ten, który mnie wzywa? - nadbiegła odpowiedź. I znów falujący tłum rozstąpił się na boki. Valentine wyciągnął ramiona ku marszczącej czoło postaci i zaczął odpowiadać. Zdał sobie jednak sprawę, że słowa w takiej sytuacji są zbyt wolne i niezdarne