Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Był to mężczyzna średniego wzrostu, przysadzisty, z twarzą jak kartofel i spokojnymi ruchami niewzruszonego woźnicy. Miał zwyczaj wietrzyć nosem jak pies myśliwski. Nie miało to co prawda specjalnego znaczenia, ale nie odbywało się nigdy tak zupełnie bezszmerowo, bo Schulz był prawie zawsze zakatarzony - tylko w obecności generała nie. Schulz wszedł zamaszystym krokiem do toalety i rozejrzał się, węsząc. Najpierw zwrócił się do Ratshelma i powiedział przyjaźnie: - Proszę zejść z pola ostrzału. Nie wrósł pan chyba w ziemię? Ratshelm posłusznie odszedł na bok. Schulz przysunął się jeszcze bliżej, obejrzał dokładnie zwłoki i cały lokal i spytał: - Jak długo on już tu leży? - Blisko trzy godziny - odparł Krafft. - Dlaczego właściwie? - spytał Schulz zdumiony. - Chcecie, żeby tu przezimował? - Myśleliśmy - odparł Krafft, z kolei sam teraz zdumiony - że musi odbyć się najpierw szczegółowe śledztwo. - Dlaczego? - spytał Schulz, kręcąc z niezadowoleniem swą kartoflowatą głową. - Po co tak komplikować sprawy? Facet nie żyje, to przecież jasne. Dlaczego ma tu leżeć godzinami? Tamuje tylko ruch w toalecie. Frey usiłował w godny sposób przybrać lodowaty wyraz twarzy. Feders rechotał. Krafft nie potrafił opanować zdumienia z powodu aż takiej dawki nieoczekiwanej równowagi ducha. A podchorążowie przy drzwiach potraktowali to jako ponadplanową specjalną lekcję poglądową. Tylko kapitan Ratshelm był oburzony i nie omieszkał tego zamanifestować. - Zapewne zechce pan spisać protokół. - Ależ oczywiście - zgodził się z tym Schulz natychmiast. - To jest nieuniknione. Ale na to będzie czas później, powiedzmy w ciągu dnia, jeśli panom tak się spieszy. - A wyjaśnienie winy? - wiercił mu zawzięcie dziurę w brzuchu Ratshelm. - Winy? - Oficer dochodzeniowy nie potrafił ukryć swego zdziwienia. - A to co znowu? To przecież jest niewątpliwe samobójstwo. Tym samym wszystko jest jasne. A może znaleziono coś w rodzaju listu pożegnalnego, z jakimiś bliższymi danymi? - Nie ma listu pożegnalnego ani nic w tym rodzaju - powiedział jasny głos od drzwi. Stał tam podchorąży Rednitz. I mrugał do Kraffta. - Tym lepiej - rzekł kapitan Schulz. Wszystkie reakcje obecnych przyjmował z cierpliwą wielkodusznością. - Te tak zwane listy pożegnalne często komplikują tylko sprawę. A i tak nikt nie bierze ich poważnie. Zwykle jest to takie sobie gadanie, pisane w stanie, którego nie można uznać za normalny. Zwyczajne wprowadzanie w błąd! Świadome podawanie nieprawdy, i do tego jeszcze przesada. Funta kłaków nawet niewarte. Jestem zadowolony, jeśli nie widzę czegoś takiego na oczy. Ratshelm jednak nie rezygnował. - Ale to panu przecież nie może przeszkodzić w poszukiwaniu przyczyn, które doprowadziły do tego samobójstwa. - Panie kapitanie Ratshelm - powiedział major surowo - jestem zdania, że powinniśmy respektować metody pana kapitana Schulza. Zdaje mi się, że on się zna na swoim fachu. Kapitan Schulz machnął lekceważąco ręką i powiedział: - Wszystko rutyna. Kwestia doświadczenia. To już moje piąte samobójstwo. Znam to na pamięć. A podstawowa prawda jest taka: choćby nie wiadomo jak się starać i stawać na głowie, prawie nigdy nie dojdzie się prawdziwych przyczyn, które doprowadziły do samobójstwa. Po co więc niepotrzebnie zawracać sobie głowę? Proszę kazać sprzątnąć zwłoki i zrobić trumnę. To miejsce zaś najlepiej posypać piaskiem, potem wyszorować i oblać lizolem. Całą wojnę papierkową załatwi się w komendzie w ciągu jednego dnia. Jeszcze coś, panie majorze? - Nie, dziękuję, panie kapitanie. - Frey odetchnął z ulgą. Wyprowadził oficera dochodzeniowego na dwór. Poszli w kierunku kasyna. Feders zaś powiedział do Ratshelma: - Bądź pan rozsądny, mój drogi, idź pan do domu, uspokój się pan i nie rób głupstw. - Spełnię swój obowiązek! - powiedział Ratshelm sztywno. I kiedy wynoszono zmarłego, podążył uroczyście za nim. * * * - No, Krafft - spytał Feders zatroskany - ma pan kaca? - Cóż to za ludzie! - powiedział Krafft przygnębiony