Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Chcę ci pomóc, dlatego przyszłam. A to moi przyjaciele, Renko i Elica. Oni również chcą ci pomóc. — Zostały nam tylko dwa dni i dwie noce. Tik–tak. A potem przyjdzie Plama i nas zabierze. — „Nas”? — powtórzył Renko. — Wobec tego gdzie ‘ jest reszta? — Nie czują się zbyt dobrze. Nikt z nas nie czuje się zbyt dobrze — odparła Phoebe i zakaszlała, jakby chciała to udowodnić. — A co wam jest? — Zapalenie opon mózgowych. Ja złapałam to ostatnia, więc nie czuję się tak źle. Ale inni są naprawdę bardzo chorzy. — Zapalenie opon mózgowych? — zdziwił się Renko. — Nigdy o tym nie słyszałem. — Mnóstwo dzieci w Litchfield County na to zachorowało, a trzy dziewczynki z mojej szkoły umarły. — Phoebe ponownie się rozkaszlała. Tym razem trwało to tak długo, że Jessica pomyślała, iż nigdy już nie przestanie. — Jestem chora, od kiedy pamiętam. Jeśli nie znajdziecie sposobu, żeby zetrzeć Plamę, ona w końcu przyjdzie i zabierze nas. Ale wtedy nie będziemy przynajmniej dłużej chorować. — Jak się tutaj dostaliście? — zapytała Jessica. — Przyprowadzili nas tu rodzice, gdy dostaliśmy goryczki, i powiedzieli, że musimy tutaj zostać, bo inaczej wszyscy umrzemy. Przynosili nam potem różne lekarstwa. Wszystkie smakowały okropnie, ale wcale nie pomagały. A pewnego dnia mama i tata przestali przychodzić. — Kiedy to było? Phoebe bez przerwy machała nogą. — Nie wiem — odparła. — Tutaj czas jest zupełnie inny. Nie tak dawno, ale to było całe wieki temu. — A skąd wiesz, że zostały wam tylko dwa dni i dwie noce? — Tak nam powiedzieli Świetlni Ludzie. Spotkaliście ich? — Tak, ja ich spotkałam. Uratowali mnie przed Drewnianymi Wilkami. — Świetlni Ludzie mówią, że dobre czasy zawsze mijają bardzo szybko, a złe strasznie wolno. Wydaje się, że szczęśliwy rok trwa zaledwie tydzień, ale Plama jest tak zła, ze potrzebowała aż pięćdziesięciu dwóch lat, żeby się wydostać. Jeden rok za każdy tydzień. — I ta Plama ma się wydostać właśnie teraz? — Jutro wieczorem, siedem minut po jedenastej. To właśnie powiedzieli mi Świetlni Ludzie. — Nie możesz po prostu pójść z nami? — zapytał Renko. — Gdy tylko przejdziesz przez ścianę, od razu zabierzemy cię do lekarza. — Nasza mama powiedziała, żebyśmy nie wracali, dopóki nie przyniesie nam lekarstwa. Skoro nie przychodzi, takie lekarstwo nie istnieje. Chyba nie sądzicie, że zostawiłaby nas tutaj, gdyby istniało, prawda? — Posłuchaj… — powiedziała powoli Jessica — …jeśli nigdy nie słyszeliśmy o zapaleniu opon mózgowych, to może jest na nie jakieś lekarstwo. Chodzi mi o to, ze być może już dawno temu znaleziono sposób, by je zlikwidować. Możliwe, ze wasza matka przestała przychodzić, bo… no cóż… bo z jakiejś przyczyny po prostu nie może. Nie chciała powiedzieć „bo już nie żyje”, ale bardzo trudno było wymyślić inne wytłumaczenie. W świecie za tapetą dni mijały tak szybko, że Phoebe, jej bracia i siostry byli tu prawdopodobnie od wielu lat. — Spróbujemy się dowiedzieć, co to za choroba — zaproponowała. — A potem wrócimy tu, żeby dać wam lekarstwo. — To chyba wszystko, co możemy zrobić — przyznał Renko. — Ale jeśli ta cała Plama ma ich zabrać już jutro, to lepiej będzie, gdy zrobimy to szybko. Było już prawie zupełnie ciemno, a wiatr zrobił się jeszcze bardziej lodowaty. Jessica dostrzegła na horyzoncie okręt z czarnymi żaglami. Chociaż musiał być oddalony o wiele mil, słyszała trzask belek i złowieszczy łopot żagli. W prawdziwym świecie okręt był wyryty na metalowym wiadrze na węgiel, które stało w salonie jej dziadków, ale tutaj był pirackim galeonem z załogą, której można się było tylko domyślać. — Wytrzymacie wszyscy do jutra? — zapytała Jessica. — Porozmawiam z doktorem Leemingiem i zobaczymy, co można zrobić, żeby wam pomóc. Obiecuję ci, Phoebe, ze zrobimy wszystko, żeby was ocalić. Nadchodził przypływ i fale zaczęły obmywać krzesło Phoebe. Dziewczynka nadal machała nogą, palce jej stopy cicho pluskały w morskiej wodzie. Renko złapał Jessicę za rękę. — Powinniśmy już wracać — stwierdził. — Dzisiaj nie mamy tu już nic do zrobienia. Zostawili Phoebe na plaży i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli. Gdy dotarli do niebieskich drzew, było już bardzo ciemno. Chociaż Jessica miała latarkę, potknęli się kilka razy. Okna małego domku były ciemne, ponieważ szyby były witrażami, a słońce już zaszło. Kiedy zbliżali się do końca zygzakowatej ścieżki, Jessica usłyszała jakiś dziwne odgłosy — jakby tłum ludzi przedzierał się przez krzaki. Były coraz głośniejsze i zbliżały się ku nim w zawrotnym tempie. — Stójcie! — zawołała do swoich przyjaciół. — Słyszycie to? Zatrzymali się i zaczęli nadsłuchiwać. — Brzmi tak, jakby ktoś bardzo się spieszył — zauważył Renko. — Kto to może być? — zapytała przerażona Elica. Jessica poświeciła latarką. Najpierw nie dostrzegła niczego z wyjątkiem, drzew, krzaków i błyszczącej powierzchni zygzakowatej ścieżki, ale zaraz potem zauważyła jakiś ciemny kształt kołyszący się z boku na bok, a potem następny i jeszcze następny. Zanim zdążyła krzyknąć, z ciemności wyłoniło się kilkanaście ciemnych kształtów i rzuciło się na nich. Od razu zorientowała się, czym te kształty są, podobnie jak Renko i Elica. Każde dziecko rozpoznałoby je natychmiast dzięki tym wszystkim nocom pełnym strachu, gdy wiatr wciska się pod drzwiami sypialni niczym głodny potwór, a ranek wydaje się oddalony o setki lat. — To Szaty! — wrzasnął Renko. Jego głos przepełniony był takim przerażeniem, ze Jessica instynktownie zaczęła biec. Wszyscy rzucili się do ucieczki