Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Razem z Jękiem Porkinsem. - Dobrym, starym Prosiakiem? Janson kiwnął głową. - Pierwszym, który tak się nazywał - przyznał ponuro. - W tam- tych czasach nierzadko zdarzało się, że eskadra ćwiczebna otrzymy- wała zadanie wyruszenia na bojową wyprawę, w której powinni brać udział tylko doświadczeni piloci... - Chcesz powiedzieć, że to zupełnie jak dzisiaj - wtrącił Antilles. - No cóż, podobne sytuacje nie zdarzają się dzisiaj aż tak często. Dobrze o tym wiesz. Tamtego dnia otrzymaliśmy rozkaz urządzenia zasadzki na imperialny frachtowiec i eskortujące go myśliwce typu TIE. Nieprzyjacielski konwój zmierzał do tymczasowej imperialnej bazy zaopatrzeniowej, o której udało się nam dowiedzieć. Lataliśmy wówczas Y-wingami. Piloci jednej grupy Żółtych Asów mieli tylko przelecieć nad bazą, ostrzelać ją i zniknąć, żeby w pościg za nimi rzu- ciii się piloci stacjonujących w bazie imperialnych maszyn. Pozostałe Asy miały zaatakować frachtowiec i opanować go, gdyby miało oka- zać się to możliwe. Naprawdę bardzo potrzebowaliśmy paliwa i żyw- ności. - I co się stało? - zapytał Wedge. - Pierwsza faza operacji potoczyła się zgodnie z planem - ciągnął Jan- son. - Kiedy jednak nadleciał frachtowiec, z zaskoczeniem stwierdzili- śmy, że towarzyszy mu dwukrotnie więcej myśliwców typu TIE, niż nam powiedziano. Na ich widok jeden z naszych ludzi, Kissek Doran, były pilot frachtowca z Alderaana, wpadł w panikę i usiłował czmychnąć swo- im Y-wingiem z rejonu rozpoczynającej się bitwy. Prosiak i ja otrzymali- śmy rozkaz, żeby go zawrócić... albo zestrzelić. - I właśnie ty go zestrzeliłeś, prawda? - domyślił się Antilles. - Wedge, zrozum, musiałem! - wybuchnął zastępca. - Gdyby sko- rzystał z komunikatora i zaczął paplać na jakiejkolwiek standardowej częstotliwości, gdyby znalazł się w zasięgu czujników imperialnej bazy albo wzniósł się tak wysoko, że wynurzyłby się zza osłony tarczy księ- życa... gdyby się wydarzyło coś takiego, zostalibyśmy zauważeni. Wtedy Imperium dowiedziałoby się o naszej akcji, a nasi piloci by zginęli. Z początku Porkins starał się zmusić Dorana do lądowania, ale kiedy jego starania spaliły na panewce, ja... - Janson umilkł, jak- by głos uwiązł mu w gardle. - Zestrzeliłem go— podjął po chwili. - Musiałem posłużyć się laserami. Nie mogłem ryzykować strzału z jo- nowego działka, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że emisję ener- gii wykryją sensory imperialnej bazy. Mój strzał rozhermetyzował owiewkę kabiny jego myśliwca, a pilota po prostu zabiła próżnia. Nie wytrzymał jego używany skafander próżniowy, który zapewne przed- tem należał do kogoś innego. - Wygląda na to, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś, aby nie zabijać Dorana - stwierdził Wedge. - Tak, ale go w końcu zabiłem - odparł Janson. - Wiedziałem, że na Alderaanie ma żonę i dwoje albo troje dzieci, ale sądziłem, że jego rodzina zginęła, kiedy planetę zniszczył strzał z superlasera pierwszej Gwiazdy Śmierci. Wedge sięgnął po komputerowy notatnik zastępcy, żeby się zapo- znać z aktami Kella. - Nie widzę tu niczego na temat Alderaana ani rodziny Doran - odezwał się po chwili. - Musieli zmienić rodowe nazwisko i sfałszować dokumenty — do- myślił się porucznik. - Wkrótce po tym, kiedy dowódca eskadry wysłał im oficjalne zawiadomienie o śmierci Kisseka, postanowił osobiście złożyć im kondolencje. Zamierzał oznajmić wdowie to samo, co napi- sał w oficjalnym raporcie: że jej mąż zginął na polu walki, ale żona Dorana dowiedziała się już wcześniej całej prawdy. Oskarżyła Żółte Asy Tierfona nie tylko o zabicie męża, ale także o splamienie jego nazwiska. Prawdopodobnie aby tego uniknąć, zmieniła nazwisko i prze- niosła się na inną planetę. Nie odrywając spojrzenia od ekranu komputerowego notatnika, Wedge ciężko westchnął. - Spójrz tylko - powiedział. - Tainer był mechanikiem naprawia- jącym gwiezdne myśliwce na Sluis Vanie. Kiedy przyłączył się do Sojuszu, poddano go szkoleniu, dzięki czemu stał się ekspertem od wysadzania w powietrze budowli i sposobów wykorzystywania mate- riałów wybuchowych. Służył w oddziale komandosów porucznika Page'a, ale wykazywał wrodzony talent do wygrywania powietrznych walk, które toczył w ośrodkach rozrywki na rozmaitych symulatorach. W końcu pozwolono mu zasiąść za sterami prawdziwej maszyny. Czy kiedykolwiek poznałeś Page'a? - Nie. - To porządny gość. Dobrze szkoli swoich podwładnych- oznaj- mił Wedge. - Posłuchaj, Wes. Tainer naprawdę przydałby się w naszej eskadrze... gdybyśmy tylko zdołali go przekonać, by się zgodził. Janson obrzucił go spojrzeniem, w którym sarkazm mieszał się z uda- wanym rozbawieniem. - Och, coś wspaniałego - zaczął. - Zabiłem jego ojca. Nienawidzi mnie za to. Wie, jak produkować bomby i podkładać ładunki wybu- chowe. Daj spokój, Wedge. Jak sądzisz, jak ta historia się zakończy? - Jeżeli jest człowiekiem honoru, nie grozi ci żadne niebezpieczeń- stwo. - Obawiam się, że kiedyś nie zdoła zapanować nad nerwami i wy- skoczy z hukiem niczym korek z butelki kiepskiego tatooińskiego wina - odparł Janson. - Wszystkie tatooińskie wina są kiepskie. - Nie zmieniaj tematu - burknął porucznik. - Czytaj dalej. Wedge wrócił do zapoznawania się z aktami na ekranie komputero- wego notatnika. - Podczas ćwiczeń roztrzaskał Łowcę Głów — czytał na głos. - Kiedy indziej, lądując X-wingiem, posadził go na płycie lądowiska z taką siłą, że maszyna została poważnie uszkodzona. Czy rzeczywiście w obu przypadkach upierał się, że to wina niewłaściwie funkcjonujących me- chanizmów kontrolnych? Janson kiwnął głową. - Typowa odpowiedź osoby, która nie potrafi przyjąć odpowiedzial- ności za swoje błędy - zauważył. Antilles przeszył go na wylot ostrym spojrzeniem. - Gdyby ci bardzo zależało, aby został jednym z pilotów naszej nowej eskadry, jak chciałbyś mnie przekonać, żebym przymknął oczy na jego problemy z techniką lądowania? - zapytał. - Posłuchaj, Wedge... - zaczął porucznik. - Odpowiedz na moje pytanie. Janson sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Spróbowałbym cię przekonać, że w obu tamtych przypadkach mógł mieć rację - zaczął z namysłem. - To mogły być naprawdę usterki mechanizmów ładowniczych. Awarie, które zostały spowodowane przez nieszczęśliwe zbiegi okoliczności