Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Żarty na stronę - dodał poważniej. - Zaleska musi mieć książki jakie, przecież to kobieta i piękna, i wykształcona, jak zapewnia jej mąż. - Ślicznie gra na fortepianie - wtrącił Staś i znowu się zarumienił. - Nie rumień się pan tak dziewiczo, afekty umieściłeś pan godnie; to mi się podoba. - Jak na marnego Karasia, jest to za duża ryba, wielki szczupak zgryzłby cię. - Nie bój się, Świerkoski! nie bój się! nie takie wieloryby ogryzałem i było bon. Zaczął zacierać ręce i śmiał się tak cicho, głęboko i wstrętnie, że Staś odwrócił się od niego; nie mógł patrzeć na jego oczki, przysłonione białawą mgłą i na rzadkie, żółte i ostre zęby, które wyszczerzał w tym śmiechu. Trząsł się cały i rzucał na wszystkie strony. - Wiecie - zaczął znowu, uspokoiwszy się - byłem wczoraj w Kielcach, miałem przygodę taką, że... cudissimo, opowiem wam, bon? - Nie ciekawiśmy, schowaj dla swojej Karasicy, będzie wdzięczna - przerwał mu Świerkoski. - Pociąg dochodzi! - zawołał robotnik uchylając drzwi z peronu. Orłowski w czerwonej czapce wyszedł, naciągnął niepokalane białe rękawiczki i poszedł na peron. Karaś stanął na stopniach przed dworcem. Świerkoski znowu się złożył w dwoje, a Babiński stukał w aparat, notował, dawał sygnały elektryczne. Pociąg z głuchym szumem i sapaniem wtoczył się na szyny i stanął; masa żelastwa szczęknęła ciężko, pusty peron ożywił się nieco, bo kilku smarowników i brekowych zeszło ze swoich odkrytych kozłów na wagonach i rozprostowywało na ziemi pogięte ciała. Orłowski, chmurny, pod parasolem, spacerował wzdłuż pociągu; chwilami, kiedy przechodził pod oknami, z których nieskończonym potokiem płynęły gamy chromatyczne, ściągał nerwowo brwi, zaciskał silniej parasol, przyspieszał kroku i spoglądał na ostatnie, narożne okna nad kancelarią stacyjną, przysłonione szczelnie. Wzdychał, zawracał i chodził dotąd, aż pociąg znowu zaczął sapać, dyszeć, trzeszczeć, szczękać, gwizdać - i powlókł się dalej, pozostawiając za sobą obłoki rudego, duszącego dymu, który darł się na strzępy o półnagie drzewa ogródka stacyjnego i rozwłóczył rudawym pasem po równo obciętej ścianie lasu stojącego tuż nad plantem. Orłowski powrócił do kancelarii i skoro się tylko zamknął, Świerkoski się podniósł. - Chodźcie na wódkę. - Ja zaraz przyjdę do was; spytam się tylko, gdzie jest osobowy? - powiedział Staś stukając aparatem. Karaś ze Świerkoskim poszli do bufetu. Paru przemokłych Żydów drzemało na ławkach oczekując na osobowy pociąg, a za bufetem, wciśnięty pomiędzy szafę i piec, przysłoniony gazetą, chrapał głośno bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej sali kilku dróżników i robotników grało zatłuszczonymi kartami. Przeszli do drugiej sali pustej zupełnie. - Twoje zdrowie Świerk i twojego konia, i twojego psa, i twoich szwindlów, bon! - Zaczekaj, zaraz przyjdzie Babiński, to wypijemy razem. - Bon, ale powiedz no, podobno się żenisz, czy tam coś takiego z panną Zofią? Świerkoski się skrzywił, poskubał bródkę, pobiegał oczyma po sali, wsunął ręce w rękawy i mówił: - I... co ja dałbym jeść żonie? żwir i podkłady chyba? - No, i mech, jak swojemu koniowi! - Śmiej się... przecież jesteś żonaty i wiesz co kosztuje żona, chociaż twoja to jeszcze anioł. - Bon, kwadratowy anioł, powiedz. - A te wszystkie panny, co to jest? gdzie znajdziesz zdrową? gdzie jest mądra, ładna, gospodarna i oszczędna? Jak się znajdzie jaka podobna, to nie ma grosza; jak znowu go ma, to nos do góry i myśli, że królowa, a jakie wymagania! - O, tak, chcą jadać, muszą chodzić w bucikach, mieć suknię, potrzebują czasami jakiej przyjemności, chcą żyć po ludzku; szelmy te panny, czego im się zachciewa!... a przy tym nie lubią, aby je bić jak psa albo chłopów... - zaśmiał się Karaś