Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Oczy cofnęły się i jego twarz stała się samymi ustami, samymi zębami, spomiędzy których wysunął się cienki i srebrzysty jak ostrze noża język. Skóra na barkach Dziecka rozstąpiła się i po jego piersi i rękach popłynęła krew. Pęknięciami tymi zaczęły wypełzać spod skóry wybujałe, brązowe pokrzywy i cierniste pnącza, oplatając mu się wokół ust, a potem ześlizgując na resztę ciała i wbijając, gdzie popadnie, swoje ciernie w poszukiwaniu punktów zaczepienia. - Czas przybrać prawdziwą postać - powiedział Izmail mlaskając językiem. Reszta Dzieci przechodziła swoje indywidualne transformacje. Obaj Michaele pozostawali spokojni. Nie wszystko, co uczyniłem, było do końca złe, powiedział Michael przeznaczony na ofiarę. Ale nigdy już nie możesz być całym mną, odpowiedział Michael mający uciekać. Jesteś przeszłością. Postąpił krok w bok. Dzieci rzuciły się z oszałamiającą szybkością na Michael a-cień oplatając go cierniami, zębami, ramionami, pazurami i innymi, nie mającymi nazwy organami zniszczenia. Cień wrzasnął i Michael gnający już dnem rozpadliny poczuł nagłe osłabienie. Izmail oderwał paszczę od pożerania i zawył zrywając się na równe nogi, żeby rzucić się w pogoń, ale Michael rozkopywał już nogami kamienne tafle i gramolił się po przeciwległym zboczu. Pokaleczył sobie ręce i rozciął goleń od kolana do kostki, ale przełazi wreszcie przez krawędź i znalazłszy się z powrotem na pokrytej miałkim proszkiem płaszczyźnie, popędził dalej przed siebie, potykając się co chwila i zataczając. Ból nie spowolnił go zbytnio. Pył wnikał w jego rany, a jego krew, skapująca kroplami przypominającymi maleńkie rubiny, wsiąkała w pył. Ściskał kurczowo książkę spoczywającą w kieszeni. Książka była łącznikiem z realnym światem, zawierała słowa z domu ułożone przez tych, którzy nigdy nie byli w miejscu, gdzie on był teraz, którzy żyli we względnej normalności i pracowali w spokoju nad swoimi wierszami. Pocierał palcami przez materiał skórzany grzbiet i myślał o tym, co (a może, kogo?) pozostawił przed chwilą za sobą na zatracenie. 254 Pokuta. Przetrwanie. Jednak, co dziwne, ta pustka była teraz mniej głęboka. Stracił; zyskał. Widział już w oddali kraniec Przeklętej Równiny i krainę rozciągającą się dalej - mgiełkę i wysokie, przyprószone śniegiem wierzchołki drzew. Słupy lawy były coraz rzadziej rozrzucone i mniejsze, bardziej przypominały pionowe kominy pieców żużlowych niż kolumny. Na granicy kłębiła się mgła, nieprzejrzysta jak wodniste mleko. Z miejsca, gdzie stał, sprawiała wrażenie namacalnej, bardziej przypominała pajęczą sieć niż mgłę. Do granicy pozostało mu niecałe sto metrów, jednak zwolnił, a po chwili zatrzymał się. Coś długiego i wijącego się wychynęło ponad mgłę i spojrzało na niego z góry. To był czaszkoślimak. Głowy i krwistoczerwone ślepia rozglądały się po okolicy, cielsko wlokło za sobą makabryczną skorupę. Michael usiłował ocenić, jak wolno porusza się potwór i jaką ma szansę go pochwycić, jeśli pokona biegiem ostatni odcinek. Ślimak wynurzył się z mgły z głośnym cmokaniem. Jego oślizła masa falowała sunąc ruchem robaczkowym. Skorupa-czaszka kolebała się z tyłu, ryjąc w pyle gładką bruzdę. Czego chce? Nie poruszał się na tyle szybko, żeby Michael nie mógł przed nim uciec; pomimo całej swej ohydy wydawał się niegroźny. Grupa osadzonych na szypułkach oczu skoncentrowała się na Michaelu. Zewnętrzne były jasnoczerwone, jak krew tętnicza, krąg wewnętrznych - ciemniejszy. Cielsko połyskiwało jak olej na brudnej kałuży. Michael stał na ugiętych nogach, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Na myśl, że Dzieci z rozpadliny może nadal go ścigają albo przekopują się pod ziemią, żeby znowu wyskoczyć przed nim, ciarki przechodziły mu po plecach. Czaszkoślimak zatrzymał się; siła bezwładności popchnęła go jeszcze w pyle o dobry metr. Skorupa mieniła się barwami, jej powierzchnię przecinały postrzępione pasma brązu, czerni i czerwieni. Ramię, które wysunęło się z wgłębienia „nosa", uniosło się o jakieś trzy metry wyżej i przekształciło w usta do złudzenia przypominające ludzkie. - Weź mnie ze sobą - przemówiły usta. Głos był żeński, nieznajomy. - Weź mnie ze sobą - powtórzyły ciszej. - Nie jestem tym, na co wyglądam. Nie jestem stąd. 255 - Czym jesteś? - spytał Michael rozglądając się szybko dookoła, żeby sprawdzić, czy to nie pułapka. - Jestem tym, czym życzy mnie sobie widzieć Adonna. Coś sondowało jego pamięć, ale Michael nie osłonił swojej aury. Głos czaszkoślimaka przypominał głos Sidha i Michael był ciekaw dlaczego. - Kim jesteś? - Żoną Tonna - odparł czaszkoślimak. Tonn był magiem Sidhów, o którym wzmiankę słyszał na Kaeli. - Porzuconą. Zdradzoną. Weź mnie ze sobą! Michael obszedł stwora szerokim kołem. Potwór nie starał się już zbliżyć do niego. - Jesteś magiem. Zabierz mnie tam, gdzie będę mogła znowu żyć. A ja ci powiem, gdzie jest Kristine. - Przykro mi - powiedział Michael. - Nie jestem magiem. I nie wiem, kto to jest Kristine. Przeszedł przez cierpką w smaku mgiełkę i przekroczył granicę. Czaszkoślimak wzniósł wyżej oczy i patrzył za Michaelem, jak idzie tam, gdzie on nie mógł, ale już się nie odezwał. Michael wszedł na kilkadziesiąt metrów w zimowy las i dopiero wtedy zaczął się trząść jak osika. Błaganie potwora odbijało mu się echem w głowie; tak rozkoszny głos w tak groteskowej postaci, jak gdyby klątwę rzucił szczególnie twórczy i perwersyjny czarownik. Położył się na lodowatej trawie w śnieżnym cieniu majestatycznego dębu i oczyścił szronem ręce, a potem przetarł twarz i oczy. Wydawało mu się, że nie spał od lat. Stłumił bóle ciała i starając się zignorować pierwsze oznaki ropienia ran wypoczywał w mokrej teraz trawie, dopóki nie opadły mu powieki. Gdy się ocknął, była już noc. Lekki wietrzyk szeptał w liściach przesuwając ich sylwetki po czystych jak diamenty gwiazdach. Z liści opadały chybotliwie płatki śniegu, topniejąc w zetknięciu z ubraniem lub skórą. Gdy przekręcił się na bok, przywitał go świeży, zimny zapach zmarzniętego soku traw i zgniecionych liści