Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Proste włosy oblepiały mu czaszkę, a jego ręce były blade i chude. Strand przewrócił się na plecy. Słońce świeciło mu w oczy poprzez mgiełkę piany. Czuł podtrzymującą go rękę Conroya pod brodą. Conroy płynął posługując się tylko jedną ręką, wolno, wolniutko, nie w stronę brzegu, lecz próbując trzymać kurs równoległy do plaży. Prąd znosił ich coraz bardziej na pełne morze. Strand dyszał, nabierając krótkie bolesne łyczki powietrza i wody. Ląd zdawał się coraz dalszy i dalszy. Dostrzegł, uniósłszy głowę, kogoś, kto biegł w stronę morza i coś niósł. Po chwili zorientował się, że to Linda Roberts i że niesie zwój liny. Zobaczył, że wskoczyła do wody, i stracił ją z oczu. Potem nagle prąd przestał ich znosić. Conroy zaczerpnął powietrza. - W porządku, wydostaliśmy się. Tylko zachować spokój - odezwał się. Zaczął teraz holować wolno Stranda w stronę brzegu, dysząc ciężko przy każdym ruchu. Nie uda nam się, pomyślał Strand, obaj pójdziemy pod wodę. Chciał coś powiedzieć Conroyowi, ale nie mógł mówić. Potem coś plasnęło w wodę obok nich i Conroy wyciągnął po to rękę. Była to lina, którą rzuciła im pani Roberts po pas stojąca w wodzie. Strand był przekonany, że jest w morzu od wielu godzin, a plaża nie przybliżała się ani trochę, choć przynajmniej już się nie oddalała. - Teraz nam się uda - zapewnił Conroy chwytając linę. Jego ramię podtrzymujące Stranda nabrało nowych sił. Pani Roberts powolutku naprężyła linę. Stopa za stopą, cal po calu zbliżali się do miejsca, gdzie stała. Kiedy wreszcie do niej dotarli, ona i Conroy wspólnie przeciągnęli Stranda przez fale rozbijające się na brzegu. Teraz już leżał na szorstkim piasku plaży, próbując się uśmiechnąć do pani Roberts, której mokra cienka sukienka oblepiła się na kościstym ciele. Miał wrażenie, że twarz ściął mu mróz, i nie mógł się uśmiechnąć. Conroy padł obok niego z zamkniętymi oczami, ciężko dysząc. - Wpadł pan w morską paszczę - oznajmiła pani Roberts, odgarniając sobie mokre włosy z oczu, a głos jej brzmiał tak, jakby telefonowała z daleka i źle było słychać. - To są kapryśne wiry, jedna z głównych tutejszych atrakcji. Po czym stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, wyczuł twarz nad sobą, czyjeś wargi przyciśnięte do jego warg, ciepły oddech wdychany mu do ust. Pocałunek życia. Określenie to błąkało mu się idiotycznie po głowie. Pani Roberts wstała. Wydawało mu się, że unosi się nad nim gdzieś między ziemią a niebem, w czerwonej mgle. Teraz i Conroy unosił się nad nim, również w swojej własnej czerwonej mgle. - Żyje - usłyszał głos Conroya, wciąż jakby przez telefon i to przy złej słyszalności. Klatkę piersiową i ramię przeszywał mu ból, najgorszy, jakiego zaznał w życiu, i nie mógł oddychać. - Conroy - powiedział słabym głosem - boli mnie. Boli mnie tu... - Udało mu się dotknąć klatki piersiowej. - Obawiam się, że ja... Pół godziny później znalazł się w sali intensywnej terapii szpitala w Southampton. Pochylał się nad nim doktor Caldwell i mówił do kogoś, kogo Strand nie widział: - Serce... - Człowiek dokładnie w twoim wieku - powiedział doktor Prinz. Potem już przez długi czas nie słyszał ani nie pamiętał niczego. Rozdział 8. Głosy się zbliżyły. Ona czasami robi wrażenie głupiej, ale zapewniam cię, że głupia to ona nie jest. Pocałunek życia. Rozpoznał twarze. Osoby się zlewały. Rozpoznał siebie. Świat się przybliżył. Wypisano go ze szpitala po dwóch tygodniach. Doktor Caldwell okazał się sprawny. Z Nowego Jorku przyjechał doktor Prinz i miał poważny wyraz twarzy. Słynny kardiolog, wezwany przez Hazena, przyleciał helikopterem z Nowego Jorku i robił nadzieję. Lekarze zbadali go i szeptali na korytarzu. Conroy, nawigator na głębinach, o popielatej twarzy, okazał się pomocny w kwestii transportu. Eleonora odwołała swój wyjazd do Grecji i zamieszkała wraz z Jimmym w domu Hazena. Leslie kiedy minęło najgorsze, jeździła do Nowego Jorku i z powrotem, żeby prowadzić lekcje i być z Karoliną podczas jej egzaminów końcowych. Ból już ustąpił, ale Strand czuł się tak słaby, że podniesienie rąk było dla niego wielkim wysiłkiem. Hazen zawiózł go do swojego wielkiego domu nad oceanem i tam on i pan Ketley zanieśli go do sypialni. Wszyscy lekarze zapowiedzieli mu, że potrzebuje odpoczynku, długiego odpoczynku. Pozwolił, żeby traktowano go jak dziecko i decydowano o nim. Nie myślał o przyszłości, ale przyjmował to, co mu mówiono, co dawano do jedzenia, lekarstwa, które kazano zażywać, to, że umieszczono go w dużej sypialni na piętrze z widokiem na morze, gdzie mógł patrzeć na szkic Renoira. Był wdzięczny każdemu, lecz znużony i nie zadawał sobie trudu, żeby mówić. Może dożyć do stu lat, jak twierdzili lekarze, jeśli będzie dbać o siebie. Zawsze myślał, że dba o siebie. Nikt go nie poinformował o morskich paszczach ani o złośliwej potędze oceanu. Na stoliku obok łóżka leżał list od Judyty Quinlan. Nie otworzył go dotąd. Zastanawiał się, czy podziękował już Conroyowi i Lindzie Roberts za uratowanie życia. Będzie czas na to, kiedy powrócą mu siły. Nie był przyzwyczajony do chorowania, ale pogrążył się w chorobę z jakąś marzycielską przyjemnością. O swoje ciało na razie nie musiał się troszczyć. Mówiono do niego. Leslie, lekarze, Eleonora, Jimmy, Karolina, Hazen, Ketleyowie