Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Chłopak aż szybciej oddychał na myśl o tym, co to oznaczało. Przede wszystkim jednak - oprócz tego, że chciał się upić - pragnął zapomnieć rozmowę z Beatą. Zewnętrzny gabinet był pusty, panowała w nim głucha cisza. Byli tylko we dwójkę, bo Rowley z nimi nie wrócił. Zobaczył ich Dalton Campbell, który spacerował po swoim gabinecie. Rozłączył splecione za plecami dłonie i dał im znak, żeby weszli. - - A, jesteście. Znakomicie. - - Co możemy dla pana zrobić, panie Campbell? - spytał Fitch. Lampy oświetlały wewnętrzny gabinet ciepłym blaskiem. Okno było otwarte, leciutki wiaterek kołysał firanką i szeleścił chorągwiami bojowymi. Dalton Campbell westchnął. - - Mamy kłopoty. W związku z morderstwem Claudine Winthrop. - - Jakie kłopoty? - dopytywał się Fitch. - Jak możemy im zaradzić? Adiutant ministra potarł dłonią podbródek. - Widziano was. Fitch poczuł lodowaty dreszcz przerażenia. - - Widziano? Jak to? - - Przypominasz sobie, jak mi mówiłeś, że usłyszeliście zatrzymujący się powóz i wtedy wszyscy pobiegliście nad staw, by się obmyć? Chłopak zachłysnął się powietrzem. - Tak, panie. Adiutant ponownie westchnął. Stukał palcem w blat biurka i najwyraźniej zastanawiał się, jak to powiedzieć. - - Woźnica tego powozu znalazł ciało. Wrócił do miasta po strażników. - - Już nam to mówiłeś, panie Campbell - wtrącił Morley. - - Cóż, właśnie się dowiedziałem, że zanim odjechał, kazał tam zostać swojemu pomocnikowi. A ten poszedł waszym tropem przez pszenicę. Szedł za wami aż do stawu. - - Drogie duchy - wyszeptał Fitch. - Chcesz powiedzieć, że on nas widział, jak pływamy i myjemy się do czysta? - - Widział was. Właśnie podał wasze imiona. Fitch i Morley, powiedział. Z kuchni w posiadłości. Serce Fitcha tłukło się jak szalone. Starał się myśleć, lecz nie mógł zapanować nad ogarniającą go paniką. I tak skażą go na śmierć. - - Ale czemu nie powiedział nic wcześniej, skoro nas widział? - - Słucham? Ach, wydaje mi się, że był wstrząśnięty widokiem ciała, więc... - Dalton Campbell machnął ręką. - Słuchajcie, nie ma czasu, by rozwodzić się nad tym, co się już wydarzyło. Teraz już nic na to nie poradzimy. - Wysoki Anderyjczyk wysunął szufladę. - Ogromnie mnie to przygnębiło. Wiem, że obaj wykonaliście dla mnie dobrą robotę. Że wykonaliście ją dla Anderithu. Ale fakt pozostaje faktem: widziano was. - Wyjął z szuflady ciężki skórzany mieszek i położył go na biurku. - - Co się z nami stanie? - zapytał Morley. Oczy Morleya miały wielkość złotych suwerenów. Fitch wiedział, co przeżywa jego przyjaciel. I pod nim drżały kolana, kiedy usiłował sobie wyobrazić swoją egzekucję. Ogarnęła go nowa fala paniki, omal nie wrzasnął. Przypomniał sobie opowieść Franki, jak to tłum zarzucił jej pętlę na szyję, podciągnął ją na gałęzi i układał pod nią stos, a ona dusiła się i kopała powietrze. Tyle że Fitch nie miał daru, który by go ocalił. Dotknął szyi - poczuł szorstki sznur. Dalton Campbell przesunął ku nim mieszek po blacie biurka. - Chcę, żebyście to wzięli. Fitch musiał się skupić, żeby pojąć, co Campbell mówił. - - Co to takiego? - - Przeważnie srebro. I trochę złota. Jak już mówiłem, ogromnie mnie to przygnębiło. Okazaliście się bardzo pomocni i udowodniliście, że mogę na was polegać. A teraz, ponieważ ktoś was widział i potrafi zidentyfikować jako sprawców... zostaniecie skazani na śmierć za zabicie Claudine Winthrop. - - Ale mógłby pan im powiedzieć... - - Nie mogę im nic powiedzieć. Muszę dbać przede wszystkim o dobro Bertranda Chanboora i o przyszłość Anderithu. Suweren jest chory. Lada dzień Bertrand Chanboor może zostać Suwerenem. Nie wolno mi wtrącać całej krainy w chaos z powodu Claudine Winthrop. Wy jesteście jak żołnierze na wojnie. A podczas wojny giną zacni ludzie. Poza tym i tak nikt by mnie nie posłuchał, bo wzburzenie jest zbyt wielkie. Mógłby was dopaść gniewny tłum i... Fitchowi wydawało się, że zaraz zemdleje. Oddychał tak szybko, że niemal się dławił. - Skażą nas na śmierć i zabiją?! Dalton Campbell spojrzał na niego, wyrwany z zadumy. - Słucham? Nie. - Znów popchnął ku nim mieszek. - Mówiłem, że tu jest sporo pieniędzy. Weźcie to. Uciekajcie. Nie rozumiecie? Uciekajcie, bo inaczej nie dożyjecie następnego zachodu słońca. - Ale gdzie mamy pójść? - zapytał Morley. Adiutant wskazał okno. - - Byle dalej stąd. Bardzo daleko. Na tyle daleko, żeby was nigdy nie znaleźli. - - Ale jak by to można jakoś wyjaśnić, żeby ludzie wiedzieli, że my tylko zrobili, co było trzeba... - - A gwałt na Beacie? Nie musieliście gwałcić Beaty. - - Co takiego?! - wysapał Fitch. - Nigdy bym, przysięgam, nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Nigdy, panie Campbell. - - Nie ma znaczenia, co byś zrobił, a czego nie. Dopóki ludzie tak uważają, jesteś winowajcą. Nie będą słuchać moich wyjaśnień. Nie zechcą. Uważają, że Beatę zgwałcili ci sami, którzy zgwałcili i zabili Claudine Winthrop. Nie ma znaczenia, czy zgwałciłeś Beatę czy nie. To Anderyjczyk was widział. Ścigają was. - Ścigają nas? - Morley przesunął drżącą ręką po pobladłej twarzy. - Już nas ścigają? Dalton Campbell potaknął. - - Jeżeli tu zostaniecie, poniesiecie śmierć za obie zbrodnie. Jedyna wasza szansa w ucieczce, i to szybkiej. Obaj byliście dla mnie tacy użyteczni i tak dobrze przysłużyliście się Anderithowi, więc chciałem was ostrzec, żebyście mieli szansę ratować się ucieczką. Oddaję warn moje oszczędności, by wam w tej ucieczce pomóc. - - Oszczędności? - Fitch potrząsnął głową. - O nie, panie Campbell, nie weźmiemy twoich oszczędności. Masz żonę... - - Nalegam. Jeśli będzie trzeba, to rozkażę. Zasnę dopiero wtedy, gdy będę miał świadomość, że choć w ten skromny sposób warn pomogłem. Zawsze dbam o moich ludzi. A dla was, dzielni chłopcy, mogę zrobić ledwie tyle. - Dalton wskazał skórzany mieszek