Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Nie wszyscy są połączeni więzią jak fechtmistrze, Wasza Miłość - odparł z westchnieniem Audley. - To prawda. Zdała sobie sprawę, że nie wierzy już w szczerość marszałka Sourisa. On również był starym przyjacielem Granville’a i z pewnością wszyscy trzej pękali ze śmiechu, obserwując podejmowane przez nią próby rozbicia ich małej koterii. Zamiar przekupienia dowódcy Straży Domowej był zdradą pierwszej wody. Podpisała dokument i wręczyła go Audleyowi wraz z sygnetem, którym miał go zapieczętować. - Malindo! - rozległ się szept. - Lady Malindo. Wasza Miłość? Miała wrażenie, że nadchodzi już świt. Odwróciła z niechęcią głowę i zobaczyła maleńką postać w białej, lśniącej w półmroku szacie. Tylko wysoki kapelusz pozwalał jej osiągnąć wzrost osoby dorosłej. Jej twarz była niemal równie blada. - - Siostro Moment? - - Malindo, zbierają się! Czuję je. Minęła chwila, nim Malinda zrozumiała jej słowa. Potem usiadła na łożu z nagłym drżeniem, jakby nagle zauważyła, że roi się w nim od mrówek. Moment mówiła o żywiołakach, w tym przypadku duchach śmierci. Amby przestał oddychać, znowu zaczął... ponownie przestał. Każdy oddech brzmiał jak wrzask cierpiącego kota. - - Wezwij uzdrowicieli! - - Nie zdołają... Tak jest, Wasza Miłość. Moment znikneła w mroku. Wytrzymał aż do nadejścia dnia, nie poruszając się ani razu. Oddychał coraz bardziej nieregularnie. Został przy nim tylko jeden, srebmobrody uzdrowiciel, który często pochylał się nad maleńką postacią i przykładał ucho do jej piersi, jakby charczenia chłopca nie było słychać w całym pokoju. Na koniec nawet on się oddalił, mrucząc pod nosem, że idzie po eliksir. - Amby? - powtarzała Malinda. - Amby! Amby! Kilka chrapliwych oddechów... przerwa... jeszcze kilka... dłuższa, przerażająca przerwa... westchnienie... dalsze oddechy... - Amby! Żadnej reakcji. Świst, charkot... w komnacie robiło się coraz tłoczniej. Tuż przy łożu pojawiły się cztery zielone liberie: Audley, Zima, Zdolny... Och, kochany Psie, czy zamieniłam z tobą choć słówko, odkąd opuściliśmy Ness Royal? Za zielonymi uniformami widać było jasnoniebieskie. Dziesiątki ludzi wchodziły na palcach do środka. Rozeszła się wiadomość, że to już teraz. To z pewnością był Dąb, ten z ręką na tembłaku? I Marlon? Jak długo już tu przebywała? Tylko fechtmistrze, nikogo więcej. Ona, Amby i komnata pełna fechtmistrzów. Wszyscy fechtmistrze? Czy zostało ich tak niewielu? Świst. Charkot. Cisza. Charkot... Cisza... Pies wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, a potem objął ją potężnymi ramionami. Stali, patrząc na ostatnie oddechy żałosnego ciałka. Reszta obecnych padła na kolana. Wytrzeszczone oczy... Charkot... Cisza... Nadal cisza. Potworna cisza. Zamknęła mu powieki, które już się nie poruszyły. Pies odchylił głowę i przeraźliwie zawył: - Niech żyje królowa! Komnata eksplodowała krzykiem. Fechtmistrze płakali, wrzeszczeli i zawodzili, powtarzając jego okrzyk. Śpiewali go, wykrzykiwali i recytowali. - Niech żyje królowa! Niech żyje królowa Malinda! Nikt nie wyciągnął miecza, nikt nie wpadł w szał, a po chwili wstali z klęczek, obejmując się, płacząc i bez końca powtarzając: - Niech żyje królowa! Wyegzorcyzmowali klątwę i mogli się tym teraz radować. Malinda przez chwilę płakała bezgłośnie, wsparta na ramieniu Psa, słysząc śpiew, który niósł się echem, zataczał coraz szersze kręgi, mknął konno do Grandonu i wszystkich królestw Euranii... Król nie żyje! Niech żyje... Niech żyje kto? 31 Najpierw policz swych przyjaciół. LORD GRANVILLE Możesz to nadal nosić - oznajmiła. - Mamy do ciebie pełne zaufanie. Six Dominie klęczał już przed nową monarchinią, trzymając ułożony na obu rękach pendent dowódcy. - Wasza Królewska Mość, tradycja nakazuje... - Udało mu się sprawić wrażenie, że wierci się nerwowo, co dla klęczącego było trudną sztuką. - To nie twoja ręka... to znaczy, z chęcią będę bronił Waszej Miłości nawet za cenę życia, ale... kiedy król umiera, książę... to znaczy, następca... Duchy! Ostatnie łzy na twarzy jej brata nie zdążyły jeszcze wyschnąć, na zewnątrz zapewne czekała armia gotowa ją aresztować - i z konieczności wyrżnąć przy tym wszystkich tych ludzi - a oni wdawali się w takie bezsensowne dysputy? Audley wyglądał jak dzieciak, który bardzo się stara nie pokazać, co czuje, i nie patrzeć w żadnym konkretnym kierunku... - - Ile już lat służysz w Gwardii, sir Dominicu? - - Prawie jedenaście, Wasza Królewska Mość. - - A sir Audley w normalnych czasach byłby jeszcze kandydatem w Żelaznym Dworze, być może nawet nie Starszakiem. Nadal nie chciał ustąpić. - - Tradycja nakazuje... to Zmiana Gwardii, Wasza Królewska Mość. - - Ogień i śmierć! - warknęła, lecz trwoga widoczna w ich twarzach przypomniała jej, że wszyscy oni za godzinę mogą oddać za nią życie. Jeśli te ich całe tradycje dodawały gwardzistom otuchy, winna im była przynajmniej tyle. - Proszę bardzo. Sir Audleyu, mianuję cię dowódcą Gwardii Królewskiej, ale tylko pod warunkiem, że sir Dominic zostanie twoim zastępcą, będziesz go o wszystkim informował i słuchał jego rad. - Nowy dowódca klęknął przed Malindą, z twarzą pełną niepokoju, i ucałował jej dłoń. - Sir Dominicu - ciągnęła Malinda - jeśli nie będziesz się zgadzał z jakąś decyzją lub postępkiem sir Audleya, rozkazuję ci zawiadomić mnie o tym bez zwłoki