Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. Ale trzeba się ograniczać! Nieprawdaż? Wystarczy jedno dziecko... (Wskazywała na pokój w nieładzie – ale on nie zrozumiał i tylko uśmiechnął się głupio.) – A szkoda! Gdy któreś z nich mi się podoba, miałabym ochotę je ukraść. A podobają mi się wszystkie. Nawet w najbrzydszych jest jakaś świeżość, jakaś bezkresna nadzieja. Lecz cóż mogę z mmi zrobić? I na cóż mi je dają? Widzę je tylko w przelocie. Powierzają mi je na godzinę, potem biegnę do innych. A moje dziewczynki też przechodzą z ręki do ręki. Czego jedna ręka dokona, inna znów burzy – i nie zostaje nic. Małe duszyczki bez formy, małe formy bez duszy, tańczące bostona i pas de quatre31. Pędzi się nieustannie. Wszyscy pędzą. Życie jest torem wyścigowym; nigdy chwili pauzy. Umierają, już umarli, ach, ci nieszczęśliwi, którzy nigdy nie pozwolą sobie na dzień skupienia! A nie dają go także nam, którzy go chcemy. J ulian ją rozumiał. Nie potrzebowała go pouczać o cenie samotności i ohydzie tłoku. Wzajemne ich zrozumienie Wzrosło jeszcze, gdy Anetka wspomniała, że na szczęście jest wśród zalewu kilka wysp, na które można się schronić: piękne książki poetów, a zwłaszcza muzyka. Poeci mieli dla Juliana niewiele uroku. Język ich wymykał się jego rozumieniu. Czuł do niego tę dziwaczną nieufność, właściwą wielu umysłom lubiącym przede wszystkim myśl – umysłom, które mimo że często mają własną poezję, nie odczuwają muzyki słowa i jego głębokich wibracji. Dostępniejsza im jest za to tamta muzyka, będąca mową dźwięków. Julian ją kochał. Niestety, nie miał czasu i środków, aby jej słuchać. – Ja także ich nie mam rzekła Anetka – a jednak słucham. Julian nie miał jej żywotności. Po przepracowanym, dniu zamykał się w domu sam. A grać też nie umiał. Zauważył w pokoju fortepian. – Czy pani grywa? 31 pas de quatre (fr.) – nazwa tańca. – Ach, to nie. takie proste! – odpowiedziała ze śmiechem. – On mi nie pozwala! Julian, zaskoczony i trochę zaniepokojony, zastanawiał się, kto mógłby jej przeszkadzać. Ale Anetka łowiła już uchem tupot małych nóżek na schodach. Pobiegła otworzyć. – Proszę, oto jest ten potwór! Przyprowadziła Mareczka, który właśnie wrócił od ciotki. Julian wciąż nic nie rozumiał. – To mój chłopaczek. Marku, przywitaj się! Julian był jak porażony. Anetce nie przychodziło nawet na myśl, że mógłby się dziwić. Przytrzymując Mareczka, który usiłował się wymknąć, wesoło mówiła dalej: – Jak pan widzi, mimo wszystko nie traciłam czasu. Julian nie był dość sprytny, by coś odpowiedzieć. Całą uwagę skupił w wysiłku, by zamaskować swe zmieszanie. Uśmiechnął się dość głupawo. Mareczek zdołał tymczasem wysunąć się z rąk matki nie przywitawszy się. (Uważał tę ceremonię za śmieszną i wykręcał się od niej, pozwalając matce mówić, „mówić nic nie mówiąc” – bo wiedział dobrze, że już po chwili matka zapomni o wszystkim, aby znów mówić o czymś innym... „U kobiet nigdy jedno się nie trzyma drugiego.”) O cztery kroki od Juliana, kręcąc sznurem od portiery, w której fałdach się schował, surowym okiem przypatrywał się nieznajomemu i szybko, na swój dziecinny sposób (który nie był znów tak fałszywy) osądził sytuację. Zdecydował bezapelacyjnie, że nie lubi Juliana. Sprawa była rozstrzygnięta. Julian, który pod tym spojrzeniem dziecka czuł się jeszcze bardziej nieswojo, usiłował ponownie nawiązać nić rozmowy, nie przestając jednocześnie snuć własnych myśli. W rezultacie poplątał je, lecz mimo wszystko zaczął się powoli ośmielać. Słabo zresztą. Pewność siebie Anetki nie pozwalała mu wątpić, że jest mężatką. Niewątpliwie musiało tak być. Ale gdzież jest ów mąż? Żyje czy umarł? Anetka nie była w żałobie... Nie, nie mógł się uspokoić... Gdzież się podział ten Człowiek? Julian nie śmiał zapytać wprost. Wreszcie po wielu lawirowaniach odważył się (zdawało mu się, że jest bardzo zręczny) wtrącić niedbale: – Czy pani od dawna jest sama? – Przede wszystkim nie jestem sama – odpowiedziała Anetka wskazując na dziecko. Nie dowiedział się nic więcej. Lecz skoro potwierdzała w ten sposób, że jest sama (ze swym dzieckiem), i w dodatku brała to na wesoło – żałoba jej należała widocznie do bardzo dalekiej przeszłości i nikt już o niej nie pamiętał. Julian, nie bezinteresownie rozumując, doszedł do zwycięskiego przekonania: ,,W mogile ciemnej śpi na wieki...” „Z Bogiem!” – pożegnał więc męża... Nie ma się czym niepokoić! Rzucił jeszcze garść ziemi na jego trumnę – i zwracając się do dziecka wykrzywił twarz w uśmiechu. Zaczynał czuć sympatię do Marka. Ale Marek nie zaczynał jej czuć do Juliana. Julian lepiej się znał na budowie ciał atomowych niż na strukturze umysłu dziecka. Marek doskonale wyczuł, że ta demonstracja uprzejmości nie była naturalna. I w rezultacie odwrócił się plecami, mrucząc: – Zabraniam mu śmiać mi się w nos! Anetka, którą bawiły daremne wysiłki Juliana w celu obłaskawienia dziecka, poczuła się w obowiązku naprawić niegrzeczne powitanie Marka. Z zainteresowaniem, na razie trochę roztargnionym, wkrótce jednak rzeczywistym, zaczęła wypytywać Juliana o jego samotne życie. Julian, zawsze pewniejszy siebie, gdy siedział w półmroku pokoju, opowiadał o sobie, tym razem z naiwną szczerością. Był prosty; nie pozował nigdy – prawie nigdy – mimo chęci podobania się. W szczerości swej okazywał niewinność, rzadko spotykaną w Paryżu u mężczyzny w jego wieku