Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Gdy dotarł do hacjendy, było już bardzo późno i nikt go nie oczekiwał. Wysłał w prawdzie posłańca z rozkazami dla strażnika, ale strażnik też miał przykazane, aby wobec wszystkich zachowywać milczenie. Dlatego, gdy dotarł na miejsce wszystko było pogrążone w głębokim śnie. Musiał zbudzić kilku vaqueros i rozkazał im, aby przybyłych zaopatrzyli w świeże i silne konie. Skoro je tylko dostali, najemnicy pogalopowali w drogę powrotną. Byli przekonani, że złapią Sternaua albo go chociaż zabiją i tym sposobem otrzymają obiecaną zapłatę. Dopiero teraz mógł Verdoja pomyśleć o sobie. Ciągle był kawalerem, dom prowadziła mu daleka krewna. Przywitała go ze zdziwieniem. Wiedziała, że się znajduje razem z Juarezem w południowym Meksyku i dlatego też solidnie się wystraszyła zobaczywszy go wracającego w nocy. Przeraziła ją jeszcze więcej jego odstrzelona prawica. Już miała rozpocząć ubolewanie, ale Verdoja tylko burknął i kazał podawać wieczerzę. Podczas jedzenia oznajmił, że przybędzie jeszcze jeden gość, niejaki senior Pardero. Dla niego także należy przygotować kolację i sypialnię. Potem, zmęczony udał się na spoczynek. Kiedy się ocknął, już dawno świtało i stara czekała ze świeżą czekoladą. Wypijał ją nie mówiąc ani słowa. Gospodyni zaś mówiła bez przerwy. A to, że bardzo dobrze uczynił, wróciwszy do hacjendy, gdyż rewolucja ogarnęła już tę spokojną prowincję, Chihuahuę a gubernator posłał po pomoc wojskową do Meksyku. Wskutek tego do Chihuahua przybyło kilka szwadronów jeźdźców, którzy dają się we znaki wrogom obecnego rządu. Wiedziano już także, że Verdoja właśnie do nich należy, służył przecież pod Juarezem i dlatego w hacjendzie należało się spodziewać przybycia niepożądanych gości. Verdoja przysłuchiwał się w milczeniu i nie wyrzekł ani słowa, nie dając poznać, czy wieść owa sprawia mu przykrość, czy nie. Wreszcie jednak zapytał, odsuwając próżną filiżankę: — Czy senior Pardero już wstał? — Senior Pardero? — No tak, ten na którego czekałem wczoraj. — A ten. Nie ma go jeszcze. — Jak to? — zapytał zdziwiony. — A strażnik który go miał przyprowadzić? — Tego również nie widziałam. — Zaspałaś z pewnością, a oni sobie widocznie musieli jakoś poradzić. Nasrożyła się i rzekła: — Tu się wcale z człowiekiem nie liczą. Gdy goście przyjdą to ja muszę wykonywać rozkazy. Jeżeli ktoś ma przybyć w nocy, to ja w ogóle się nie kładę. Teraz też, czekałam, jednak daremnie. Nie rzekł ani słowa, wstał i udał się do stajni. Nagle przyjechał z pastwiska jeden z vaquerów i oznajmił, że znaczny oddział dragonów pędzi ku hacjendzie. Verdoja oczekiwał spokojnie na ich przybycie. Zajechali przed dom. Oficerowie zsiedli, a dowódca pozdrowiwszy po wojskowemu gospodarza, zapytał: — Czy to hacjenda seniora Verdoji? — Tak — odpowiedział właściciel. — Właściciel służy w wojsku Juareza? — Nie. Oficer popatrzył zdziwiony na Verdoję i rzekł ostro: — Senior, jesteśmy dobrze poinformowani. — Wątpię w to — rzekł zimno. — Senior — zauważył kapitan prawie groźnie. — Wiem i to bardzo dobrze, iż Verdoja znajduje się teraz w Potosi razem z Juarezem. — Ha! Jeżeli pan tak dobrze jesteś poinformowany, to ja gorzej. — Bez wątpienia. Widzisz pan, że rząd ma powód zainteresować się tą hacjenda. Mam rozkaz stanąć tutaj na kwaterę. — Z całym szwadronem? Na koszty hacjendy? — Naturalnie. — Protestuję! — Jakim prawem? — Prawem przysługującym właścicielowi. Jestem Verdoja. — Jesteś pan krewnym właściciela? — Jestem właścicielem. Znajduję się tutaj, a nie w Patosi. Widzi więc pan, który z nas obu jest lepiej poinformowany! — A więc to była pomyłka? — Tak mi się wydaje. Właśnie mam zamiar doglądnąć moich vaqueros. To jazda, której nie da się odłożyć. Proszę się rozkwaterować wedle upodobania, lecz pamiętajcie również o tym, że nie jestem odpowiedzialny za to, co tu uczynicie. Adieu! Dosiadł swego konia i odjechał, nie popatrzywszy nawet na ani jednego dragona. Nikt z nim nie jechał i tak nie zauważony dotarł do piramidy. Zsiadł, zaprowadził konia w gąszcze i przywiązał. Z tej strony skała miała liczne pęknięcia, w których rósł mech. Przy ziemi były rysy troszkę głębsze. Verdoja przykląkł i z całej siły nacisnął na skałę, wsunęła się do wnętrza. Teraz ukazał się otwór, na którego dnie były kamienne walce, obracające skałą. Otwór nie był wielki, tylko mocno zgięty mężczyzna mógł się dostać do lochu. Verdoja zwrócił się do bocznego zagłębienia i zasunął skałę na dawne miejsce. W tym zagłębieniu stały latarki, takie, jakie nosił strażnik. Verdoja zapalił jedną z nich i poszedł korytarzem, który ciągnął się w głąb skały. Po jakimś czasie szedł schodami w górę, potem znowu w dół, prosto i tak doszedł do skalistych komórek. Przechodził poprzez cele, otwierał drzwi i zamykał je lekkim naciśnięciem ręki, przy tych ruchach rozlegał się ostry, metaliczny dźwięk. Ściany i podłoga były bardzo wilgotne. Tym tajemniczym sposobem otworzył jeszcze parę drzwi, nawet drzwi, nad którymi łamali sobie głowę biedni jeńcy. Do przejścia miał jeszcze drzwi, które strażnik zostawił otwarte i wreszcie znalazł się w korytarzu, w którym leżały cele Helmera i Mariano