Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Mrówki są okropnie interesujące. — Jacy dobrzy musieli być ci wszyscy ludzie, których tu pochowano — zamyśliła się Una, która czytała właśnie pochwalne epitafia, wyryte na kamiennych nagrobkach. — Wygląda na to, że na całym cmentarzu nie pochowano ani jednego złego człowieka. Metodyści muszą być lepszymi ludźmi niż prezbiterianie. — A może u metodystów złych ludzi grzebie się byle gdzie, jak koty — zasugerował Karol. — Może wcale nie chowają ich na cmentarzu. — Opowiadacie bzdury — powiedziała Faith. — Ci ludzie, którzy zostali tu pochowani, nie byli wcale lepsi od tych z naszej parafii. Widzisz, Uno, kiedy ktoś umiera, to nie można o nim powiedzieć nic złego, bo inaczej przyjdzie i będzie cię nawiedzał. Mówiła mi o tym ciocia Marta. A kiedy zapytałam taty, czy to prawda, to spojrzał tak, jakby widział kogoś za mną, i powiedział cichutko: „Prawda, dziecinko? Prawda? Czymże jest prawda? Czymże jest prawda, o nieszczęsny Piłacie?” Więc skoro tak powiedział, to musi to być prawda. — Ciekawe, czy przyszedłby do mnie duch Aleksandra Davisa, gdybym rzucił kamieniem w tę wazę, stojącą na samym szczycie jego pomnika — głośno zastanawiał się Jerry. — On może nie, ale pani Davis na pewno — zachichotała Faith. — W kościele obserwuje mnie tak uważnie, jakby była kotem polującym na myszy. W ostatnią niedzielę pokazałam jej siostrzeńcowi głupią minę, a on też się wykrzywił — musielibyście widzieć jej spojrzenie. Założę się, że po kościele wytargała go za uszy. Pani Elliott mówiła mi, że pod żadnym pozorem nie wolno nam jej urazić, gdyby nie to, pokazałabym jej język! — Mówią, że raz Jim Blythe pokazał jej język i od tej pory nigdy już nie wezwała jego ojca, nawet kiedy pan Davis umierał — powiedział Jerry. — Właściwie to jestem bardzo ciekaw, jacy też są ci Blythe’owie. — Są ładni — stwierdziła Faith. Dzieci pastora były akurat na stacji tego popołudnia, gdy gromadka Blythe’ów wróciła do domu. — Ale najbardziej podoba mi się Jim. — W szkole mówią, że Walter to baba — powiedział Jerry. — Nie wierzę — odezwała się Una, której Walter spodobał się od pierwszego wejrzenia. — On pisze wiersze, wiecie? W zeszłym roku zdobył główną nagrodę w konkursie na najlepszy wiersz. Opowiadał mi o tym Bertie Shakespeare Drew. Mama Bertiego uważała, że to jemu nauczyciel powinien wręczyć nagrodę, ze względu na imię, jakie nosi. Bertie jednak powiedział, że nie ma zielonego pojęcia o pisaniu wierszy, bez względu na to, jak ma na imię. — Myślę, że poznamy ich, jak tylko zaczną znów chodzić do szkoły — zamyśliła się Faith. — Mam nadzieję, że te bliźniaczki są miłe. Bo ja właściwie nie lubię dziewczynek stąd. Nawet te sympatyczne są jakieś głupie. Ale te od Blythe’ów wyglądają na wesołe. Zawsze myślałam, że bliźniaczki muszą być takie same, a te przecież wcale nie są do siebie podobne. Ta ruda jest najładniejsza ze wszystkich. — Ich mama też mi się podoba — powiedziała Una, wzdychając cichutko. Zazdrościła wszystkim dzieciom, które miały matki. Kiedy jej mama umarła, Una miała zaledwie sześć lat, ale w serduszku zachowała, niczym klejnoty w szkatułce, najdroższe i najmilsze wspomnienia. Pamiętała czułe pieszczoty na dobranoc i radosne psoty na dzień dobry, pamiętała ciepłe spojrzenie, delikatne dotknięcie dłoni i najpiękniejszy na świecie, radosny śmiech. — Mówią, że ona jest inna niż wszyscy — powiedział Jerry. — Pani Elliott twierdzi, że to dlatego, że ona nigdy tak naprawdę nie dorosła — dodała Faith. — Przecież jest wyższa od pani Elliott. — No tak, ale w środku. Pani Elliott mówi, że pani Blythe w głębi serca pozostała małą dziewczynką. — Co tu tak pachnie? — przerwał im Karol, głęboko wciągając powietrze. Teraz oni też poczuli zapach. Smakowita woń drażniła ich noski, płynąc od strony zalesionej dolinki za wzgórzem, na którym znajdował się ich dom. — Przez ten zapach czuję się głodny — powiedział Jerry. — Na kolację jedliśmy tylko chleb, melasę i zimne „tocoś” z obiadu — żałośnie przypomniała Una. Ciocia Marta miała praktyczny zwyczaj gotowania wielkiego kawałka baraniny na początku tygodnia, a potem co dzień podawała na stół zimne, tłuste mięso — dopóki się nie skończyło. Tę wyszukaną potrawę Faith w chwili olśnienia nazwała w równie wyszukany sposób — „tocoś” — i odtąd nikt inny na plebanii nie nazywał jej inaczej. — Chodźmy sprawdzić, skąd dochodzi ten zapach — zaproponował Jerry