Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Teraz już wiem, dlaczego tak postępowałeś. Dziękuję ci, Rap! Poczuł ucisk w sercu. – Zgadzasz się ze mną? Tego właśnie chcesz? – Och, tak! – zdławiła łkanie. – Żegnaj, Rap! Zniknęła i mógł się uspokoić. Prawie. Wciąż nawiedzały go wizje Inos rzucającej się w płomienie, by go uratować. Szalonej, porywczej Inos. A potem przypominał sobie straszliwe, samotne całopalenie Rashy i jej ostatni, rozpaczliwy wrzask do Azaka: „Miłość!”. Czarodziej mógł wstąpić w związek małżeński, ale tylko z osobą niemagiczną. Mogli to też uczynić mag i geniusz albo dwoje adeptów. Cztery słowa stanowiły górną granicę. Jedynie śmiertelników takich jak Rap, obdarzonych anormalną kontrolą nad mocą, pięć słów nie zabijało. Ale dwoje ludzi, pięć słów mocy i miłość... Przestał myśleć o tej straszliwej recepcie i ruszył w dalszą drogę. Postanowił, że złoży po drodze wizytę Ptakowi Śmierci. Tak jak przewidział, goblin był teraz wodzem Totemu Kruka. Wyzwał swego ojca i wygrał w głosowaniu myśliwych, które przeprowadzono. Następnie rozczarował wszystkich, pozwalając staremu żyć, zamiast wykorzystać go w celach rozrywkowych. Był to pierwszy krok w jego rewolucji. Na swój sposób Mały Kurczak radził sobie równie dobrze jak Inos. A potem... Nie wiedział, co nastąpiło potem. Nie kończące się wędrówki? Tu i ówdzie kolejne dobre uczynki – zakrojone na minimalną skale, skazane na niepowodzenie próby uczynienia okrutnego świata odrobinę lepszym? Dotrzymał obietnicy. Wrócił do Krasnegaru. Widział teraz, że owo przyrzeczenie było latarnią w mroku rozświetlającą cały miniony rok. Teraz nie dostrzegał przed sobą żadnego światła. Podzielenie się z Inos większą liczbą słów złagodziło nieco jego ból, nie zniknął on jednak. Rap pożądał jej mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Ile czasu upłynie, nim stanie się równie szalony jak Kalkor czy Jasna Woda? Był głupcem. Okazał się nim, gdy uzdrowił imperatora. Gdy oszczędził Zinixa w rotundzie. A już zwłaszcza wtedy, gdy uczynił Inos czarodziejką. Teraz dzieliło ich od siebie tylko jedno słowo i groziło jej wielkie niebezpieczeństwo. W każdym miejscu, w każdym czasie – chwila zapomnienia i mógł znaleźć się u jej boku szepcząc. Dokąd więc mógł się udać, cóż mógł począć? Moc? Nawet jeśli jego słowa osłabły, mając ich pięć wciąż był superczarodziejem. Mógł robić wszystko, co tylko zechciał. Bogactwa? Kobiety? Mógł mieć wszystkie kobiety świata, tyle ile zechciał. Andor wydawałby się przy nim ascetą. Tylko ta, której naprawdę pragnął, była poza jego zasięgiem. Nigdy nie zagrozi mu żadne niemagiczne niebezpieczeństwo. Czary również nie, gdyż Czterej najwyraźniej postanowili zostawić go w spokoju. Czekało go wiele pustych stuleci, do chwili, gdy stanie się starszy niż Jasna Woda. Przed południem przejeżdżał wąskim korytem strumienia płynącego przez dolinę. Jego wyschnięte, brązowe zbocza wznosiły się po obu stronach ku płowym wzgórzom. Koniowi i psu chciało się pić, Rap zaś był głodny. Zdecydował urządzić postój i wyczarować trochę wody oraz posiłek. Nim zdążył wprowadzić swe postanowienie w życie, poczuł jakąś niesamowitą świadomość, bliskość potężnego ducha. Zatrzymał Smoka wypowiedzianym w myślach poleceniem i rozejrzał się niespokojnie wokół. Przeczucie zapłonęło gorętszym ogniem, aura zaczęła drżeć i migotać, aż wreszcie stanęła w płomieniach. Na jego drodze stali Bóg, jaśniejsi od słońca. Rap zaklął bezgłośnie. Zesztywniały odjazdy, ześliznął się z siodła i padł na kolana przed wyniosłą postacią. Pochylił głowę na znak pokory. Swe nadprzyrodzone zmysły wyłączył już przedtem, gdyż moc smagająca aurę była nie do zniesienia dla śmiertelnego umysłu. Nawet jego niemagiczne oczy nie były w stanie spojrzeć na ową skrzącą się chwałę, choć światło to nie rzucało żadnych cieni ani nie rozświetlało wzgórz. Smok oddalił się poszczypać trawę. – Musisz wrócić! Głos był męski i brzmiał ogłuszająco. – Nie chcę wracać – odpowiedział Rap, wpatrując się w żółtą trawę