Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
– No, a jeśli wrócimy – zadał nurtujące wszystkich pytanie Pokrewski – to w jakie czasy? – Pierwszy wariant – powiedział Eduard Oskarowicz – wszyscy pojawiają się na Ziemi w tej samej chwili, kiedy zniknęli. – Ale przecież na Ziemi oni już zginęli, albo niemal zginęli! – zawołała Kora. – Wsiewołod rozbił się na kamieniach ze swoim ornitopterem. Pokrewski i księżniczka skoczyli ze skały... – To oznacza, że nie pozostało im nic innego, jak zakończyć to, co rozpoczęli – powiedział profesor. – Powinni dolecieć do kamieni i rozbić się na miazgę. – Zwariował pan! – ryknął Żurba. – A ja niby za co? Ja jechałem powozikiem z towarzystwem. Ani mi w głowie było ginąć. – Nie ja wymyśliłem ten wariant, ale z punktu widzenia harmonii i ładu przyrody jest on najprawdopodobniejszy. Przywraca status quo. – Nic nie rozumiem! – powiedziała Kora. – Panuje tu zwyczajny burdel dwudziestego wieku – powiedział Eduard Oskarowicz, ze złością błysnąwszy szkłami okularów. – A my możemy stać się ofiarami tego bałaganu, o ile sprytny łebski Garbuj nie wpadnie na kolejny pomysł. I natychmiast, jakby w odpowiedzi na słowa profesora, na szczycie stołu zamiast pułkownika zasiadł pan Garbuj – dobry pulchny chłopczyk, który skończył swoje ćwiczenia na skrzypeczkach, zjadł talerzyk płatków owsianych z konfiturami i oto został przez babunię wypuszczony na podwórko, żeby się pobawił z ulicznymi chłopcami i dziewczynkami. – Jesteśmy kolegami – oświadczył Garbuj. – My, uczeni, zebrani w tej peryferyjnej okolicy w celu zrozumienia jak funkcjonuje wszechświat. Wielkie zadanie, postawione przed nami przez los, wymaga adekwatnego stosunku. Jeśli ktoś chce kawy, proszę unieść rękę, zostanie zaserwowana. Niemal wszyscy unieśli ręce. Garbuj krzyknął do pielęgniarek, obserwujących tę scenę od drzwi do kuchni: – Kawę proszę, dla wszystkich gorącej słodkiej kawy! Siostry nie poruszyły się nawet. – Słyszycie mnie? – krzyknął Garbuj. – Nie ma kawy – odezwała się jedna z pielęgniarek, wycierając silne męskie dłonie o rzeźnicki fartuch. Czepek miała nasunięty aż na brwi, wystawały spod niego nierówne pasma włosów. Kora ponownie zwątpiła czy te pielęgniarki są kobietami. – Skończyła się? – z nadzieją w głosie zapytał Garbuj. – No to zaparzcie świeżej. – Nie skończyła się, a nie ma – odpowiedziała druga siostrzyczka. Wszyscy zaczęli się gapić na Garbuja. A ten gotów już był dać spokój. I pewnie lepiej by było, gdyby tak zrobił. Ale osiem par oczu, wpatrzonych weń, spowodowało, że poderwał się gwałtownie wywracając krzesło i drobnymi kroczkami pobiegł do kuchni. Garbuj pędził do drzwi niczym ciężka bilardowa bila, mocno uderzona kijem. W progu zderzył się z pielęgniarkami, które chwilę wcześniej jakoś tak nieznacznie zwarły szeregi, zamykając dostęp do kuchni, ale Garbuj uderzył w nie jak siekiera w pień, roztrącił je łokciami i ramionami, i zniknął w kuchni, skąd niemal natychmiast rozległy się protestujące głosy i brzęk naczyń. Wszyscy czekali w milczeniu. Po sekundzie czy dwóch – i tak nikt się nie poruszył – Garbuj wytoczył się z kuchni z wielkim miedzianym czajnikiem w ręku. Czajnik był ciężki, Garbuj ledwo go dźwigał. Podszedł do stołu i, lewą ręką odsunąwszy księżniczkę, zaczął nalewać jej kawy do kubka, ale ręka mu drżała, struga przeleciała obok kubka, księżniczka pisnęła, rzuciła się w bok, upadła na rotmistrza, a Garbuj odskoczył, pokrywka czajnika brzęknęła turlając się po betonowej podłodze – gorąca kawa chlusnęła i rozlała się w ogromną kałużę, tak wielką, że wszyscy siedzący przy stole zmuszeni byli unieść nogi. – Nic z tego, panie radco Garbuj – powiedział od drzwi nieznany Korze generał, który właśnie wszedł w towarzystwie pułkownika Raj-Raji. – Co pan tu robi? – całkowicie stracił panowanie nad sobą Garbuj. – Dlaczego nie mogę w jakiś kulturalny sposób porozmawiać z przybyszami? – To zbędne – rzucił nowy generał. – Pan tylko wprowadza zamęt w nasze plany