Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Jeden chłopak postanowił wybierać dziewczyny drogą eliminacji - powiedział po chwili. - I wie pan, jak to się skończyło? Zostało mu dziesięć. I spośród dziesięciu nie potrafił już wybierać. Podobały mu się wszystkie. Roześmiałem się. Tomasz także. - Głupie, co? A jednak. Pan powie, że za kilka lat on potrafi. Dziękuję pięknie, za kilka lat... - westchnął ciężko. Był wyraźnie zgnębiony, rozumiałem, że w jego sytuacji termin "za kilka lat" był zbyt odległy. Chciał wybrać już, a chociaż wybierał spośród dwóch, a nie spośród dziesięciu, stopień trudności był równie wielki. Przyznać muszę, że byłem zaskoczony, wydawało mi się bowiem, że Tomasz podjął decyzję w chwili, kiedy siedząc na oknie usiłował przebłagać Babetkę, Tomasz jakby wyczuł moje myśli, bo nie pytany powiedział: - Chwilami wydaje mi się, że już wiem na pewno. A potem, zupełnie nagle, tak ni z tego, ni z owego... - urwał i zaczął przyglądać się latającym nad samą ziemią motylom. Ładnie "ni z tego, ni z owego" - pomyślałem. - Po prostu ten mały kłusownik, Monika, zakłada swoje sidła, a ty wpadasz w nie, biedaku, jak zając oślepiony światłem. - Czy bardzo widać? - Tomasz włożył spodnie i odwrócił się do mnie tyłem. - Nie jest to robota arcymistrza - powiedziałem szczerze - ale ujdzie. - Wiem, że spartaczyłem trochę - wzruszył ramionami. - Trudno, musi zostać. Idziemy? - zapytał. - Dokąd? - Na karczowisko. Ach, na karczowisko, zapomniałem, Nie uszliśmy pięciu kroków, kiedy zjawiła się Monika. Była zadyszana, uśmiechnięta, wyraz nadąsania zginął z jej buzi bez śladu. Prawdę mówiąc, wyglądała ślicznie. - Gdzie się chowałeś przez całe rano? - zaatakowała Tomasza. - Szukałam i szukałam... - Idziemy na karczowisko - odparł Tomek wymijająco, zdejmując z jej włosów widełki igliwia. - Pójdziesz? - Nie, zmęczyłam się. Wolałabym zostać tutaj. O! - zawołała. - Ile motyli! Przysiadła na pieńku i z zachwytem obserwowała Latającą Republikę. Tego dnia ubrana była w jakiś malowniczy łaszek, który sprawiał, że Monika przypominała barwną łatkę. Rękoma, pociemniałymi brzoskwiniową opalenizną, przytrzymywała opadające na czoło włosy. Spojrzałem na Tomasza. Przymrużył oczy, jak malarz, który z daleka ocenia kolorystyczne walory pejzażu, ale pejzaż, oglądany przez Tomka, był żywy. Poruszał się, przeginał w szczupłej talii, przechylał głowę raz w prawo, raz w lewo. - Idziesz? - zapytałem Tomasza ostro. Drgnął. - Tak. Idę - zdecydował się szybko. - Zostań! - powiedziała Monika. - Zostań, tu tak ładnie. A pan... - obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem - pan na pewno chce pomyśleć trochę o swojej książce, będziesz tylko przeszkadzał. - Będę przeszkadzał? - zapytał. Być może chciał, abym przytaknął, nie wiem. - Z pewnością nie - odparłem przekornie. - Będzie mi bardzo miło, nie wiem nawet, czy sam trafiłbym na karczowisko. Monika spojrzała na mnie zimno. - Zaczekaj tu na nas, wrócimy razem do domu - zaproponował Tomek dyplomatycznie. - Uhmmmm... - zamruczała. - Nie mam zamiaru siedzieć tu sama, zanudzę się. Zostań, na karczowisko łatwo trafić, zaraz za zakrętem tej ścieżki jest przecinka... - to było do mnie. Tomasz podrzucał w górę pękatą szyszkę. - Więc jak? - zapytałem. - Idziesz czy zostajesz? - Może zostanę - powiedział wpatrując się w śmigającą szybko szyszkę. Monika spojrzała na mnie z ironicznym uśmieszkiem. Odwróciłem się i z wolna, ruszyłem w stronę karczowiska. Nagle usłyszałem głos Moniki: - Ile ich tutaj jest, policz! - Dziesięć. Zatrzymałem się na miejscu. - Dziesięć? Policzyłeś tak szybko? Ja nie mogę, ciągle mi się plączą. - Dziesięć, na pewno. A więc dziesięć. Dziesięć, nie jedenaście. Ty przegrasz, Moniko! - pomyślałem z satysfakcją. Z traktu leśnego wyjechałem na szosę. Lubię prowadzić wóz nieuczęszczanymi drogami, lubię widzieć przed sobą wolną przestrzeń. Tomasz siedział obok mnie, Monika i Babetka z tyłu. Przysłuchiwałem się ich rozmowie, żartobliwej, leciutkiej. Żadne słowo nie miało wagi. Martwiłbym się może, gdybym nie wiedział, że co najmniej dwoje z tej trójki potrafi rozmawiać inaczej. Monika? No cóż, Monika. Teraz wszyscy pletli jakieś głupstwa i śmieli się, jakby było z czego. Republika Białych Motyli? O, nie! Cieszyli się po prostu dobra chwilą, egoistycznie może, bo jechaliśmy przecież do apteki, po lekarstwo dla Kryśki chorej na anginę. Zwolniłem przejeżdżając przez tor kolejowy. Przy tym skrzyżowaniu udało mi się kiedyś wyskoczyć z transportu. Przez chwilę kusiło mnie, żeby powiedzieć o tym głośno, ale rozmyśliłem się, wolałem słuchać ich śmiechu, który jak pianka nakładał się na moje wspomnienia. Postanowiłem zaprosić ich na kawę. Nie na lody, na kawę. Na lody zaprasza się dzieci. Kiedy wjechaliśmy na Rynek, Tomasz poszedł do apteki, Monika na pocztę, dowiedzieć się o listy. Weszliśmy z Babetka do kawiarni. Wybraliśmy stolik przy oknie. - Poczekamy na nich, czy zamówić już coś dla ciebie, Babetko? - Poczekajmy. Tylko, że... - Że co? - Pan zapraszał nas na kawę, a ja wolałabym lody. - Proszę cię bardzo, niech będą lody. Myślałem o kawie, bo to tak bardziej dorośle - uśmiechnąłem się do Babetki żartobliwie. - Nie lubię kawy - powiedziała Babetka szczerze i popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma