Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pod egidą ekspedycji Volkeruhego zebrała własny zespół oddanych jej mężczyzn i kobiet, a szefostwo EV zawsze odnosiło się do niej z szacunkiem, tym bardziej, że przywoziła ze sobą hojne granty. Dość, powiedziała po spotkaniu z Alexem w jakiejś straszliwej moskiewskiej spelunce. Wyglądałam tam z tym młodym chujkiem, „blond bestią”, jeszcze bardziej absurdalnie, niż Saszka ze swoją baby o wzroście koszykarki. Głupio, staromodnie i histerycznie. Każdy wiek powinien mieć własną partyturę. Mając czterdzieści sześć, powinnaś być przede wszystkim profesjonalistką w swojej pracy, a poza tym nie zapominać o obowiązkach macierzyńskich. Odstąpiwszy od swoich „polowych” nawyków, wynajęła tym razem w Tel-Awiwie trzypokojowe mieszkanie o dwie przecznice od esplanady. W towarzystwie swojej irlandzkiej niani przybył czteroletni Philip Jazz Korbach. Przede wszystkim zainteresował się, czy są tu „urządzenia rekreacyjne”, mając najwyraźniej na myśli plac zabaw. Nora poprowadziła go w kierunku zachodnim i kiedy po przejściu dwóch przecznic ukazała się ich oczom Esplanada, ogromna piaszczysta plaża i nieogarniony przestwór Morza Śródziemnego, spytała: - Czy tego typu urządzenia rekreacyjne zadowalają cię? - Quite - odparło dziecko z irlandzka. Pewnego razu Nora usiadła za kierownicą i pojechała na południe, do Aszkelonu. Nad Ziemią Obiecaną królował łagodny poranek. Nic poza prognozami pogody nie zapowiadało zbliżania się złowrogiego chamsinu. W otwartym volkswagenie rozkoszowała się każdą nutą izraelskiej uwertury: bryzą, która rozwiewała jej włosy, uśmiechniętymi twarzami wielonarodowego żydowskiego tłumu, lekkim kołysaniem palm, rykiem jumbo jetów, kończących transoceaniczne rejsy. Chciałabym zawsze jechać tak nad wielką wodą, która nie potrzebuje wykopalisk archeologicznych, by potwierdzić swoją więź z tysiącleciami historii: od milionów lat kołysze się tu i pieni. Dziękuję ci, morze, za to, że wiecznie omywasz moje libido i bijesz w brzeg u podnóża Jaffy, gdzie Andromeda została przykuta do skały i oddana morskiemu potworowi, by ją codziennie gwałcił. Jeśli to nie byłam ja, to kto? Jeśli nie ja, to kto czekał na Perseusza, który kopią przebił potwora i mieczem rozrąbał moje łańcuchy? Przy całej zadziwiającej różnorodności Izrael jest krajem niewielkim: niespełna godzina jazdy i już człowiek wjeżdża w park narodowy Aszkelonu. Drżą na wietrze ekaliptusy, palmy i cedry, woń benzyny i paliwa do diesla rozpłynęła się bez śladu, twój własny przesycony tytoniem oddech się nie liczy. Przejechała obok zburzonych murów Ryszarda Lwie Serce, obok odrestaurowanego antycznego amfiteatru z afiszami niedawnego koncertu rockowego, obok zdekompletowanych kolumn greckiej agory i rzeźb rzymskich łaźni. Wszystko to stało się obecnie atrakcją turystyczną, niemniej pamiętała niezwykłe wzruszenie, jakie ogarnęło ją i jej przyjaciół, gdy w jednym z rowów natrafili na prawie nietkniętą przez czas figurkę Nike. Od tego czasu archeologowie z ekspedycji Volkeruhego przesunęli się bliżej ku morzu, gdzie, zgodnie z najnowszymi hipotezami, jeszcze w czasach króla Dawida znajdowało się żydowskie miasto-port, punkt końcowy wielkiego szlaku karawanowego. Właśnie tam zostawiła dwa miesiące temu swoją grupę. Pod kierunkiem jej zastępcy, Davida Rexa, ludzie mieli wykopać szyb o głębokości czterdziestu stóp, a jeśli niczego tam nie znajdą, przesunąć się jeszcze bliżej ku morzu i znowu kopać. Nie znalazła swoich tam, gdzie spodziewała się ich zastać. Na jej drodze pojawiały się jakieś otoczone płotami szyby i transzeje, i byle jak sklecone dachy nad najcenniejszymi obiektami, ale nie wiadomo dlaczego nie widać było ani żywej duszy: nikt o tej porze nie pracował w wykopach, nikt też nie spał w cieniu. Co najmniej pół godziny krążyła po spalonych słońcem, niebrukowanych drogach, których sam widok wywoływał w niej wzruszenie, jako że nie zmieniły się specjalnie przez ostatnie trzy tysiące lat. Ze szczytu jednego ze wzgórz zobaczyła namioty i zdecydowała się podejść do nich piechotą. Morze oślepiło ją na mgnienie, kiedy wyszła z auta. Poryw suchego wiatru wionął jej włosami w kierunku morza. Tu, o sześćdziesiąt kilometrów od Tel Awiwu czuło się już oddech pustyni. Ruszyła ścieżynką wspinającą się ku podnóżu zrujnowanej twierdzy krzyżowców. Pod murem ścieżka zaczęła to spadać w dół, to wspinać się na zarosłe diuny. W którymś miejscu zobaczyła oplatające surową cegłę dzikie róże i gąszcz zarośli o jasnożółtym kwieciu. Przeniknęło ją to, co we współczesnym języku nazywa się po francusku deja vu. Tysiące podobnych miejsc rozsypanych jest po wybrzeżu Kanaan, ale właśnie tu stanęła jak wrośnięta w ziemię