Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Ta groźba oddziaływała rzeczywiście na szerokie kręgi ludności. My natomiast mieliśmy od dawna inne zdanie o dalszym rozwoju wydarzeń. Podobne przecież cele, jak plan Morgenthaua, tylko w bardziej ostrej i zdecydowanej formie, realizował Hitler i jego polityczni przedstawiciele na okupowanych terenach. W rzeczywistości jednak, wbrew niemieckim zamiarom, rozwinął się ponownie przemysł w Czechosłowacji i w Polsce, w Norwegii i we Francji, gdyż w końcu jego reaktywowanie dla własnych celów wzięło gorę nad maniactwem rozjątrzonych ideologów. Rozpoczynając uruchamianie przemysłu, trzeba było zagwarantować ludziom podstawowe warunki egzystencji - żywić ich, ubierać, płacić im pensje. Tak w każdym razie wyglądał bieg wydarzeń na terenach okupowanych. Jedynym warunkiem tego było, według naszego przekonania, utrzymanie mechanizmu produkcji w możliwie nienaruszonym stanie. Moja działalność w końcowym okresie wojny, zwłaszcza po zaniechaniu planu zamachu, koncentrowała się prawie wyłącznie na ratowaniu potencjału przemysłowego wbrew ideologicznym i narodowym uprzedzeniom, wbrew wszystkim trudnościom. Działo się to nie bez oporu i prowadziło mnie coraz dalej na drogę kłamstwa, krętactwa i schizofrenii. W styczniu 1945 roku Hitler przekazał mi podczas omawiania sytuacji informację prasy zagranicznej, mówiąc: "Rozkazałem przecież zniszczyć wszystko we Francji. Jak to możliwe, że przemysł francuski już po kilku miesiącach zbliża się znów do poziomu swej produkcji przedwojennej?" Przyglądał mi się oburzony. "Może chodzi tutaj o informację propagandową", odpowiedziałem spokojnie. Ponieważ wykazywał zrozumienie dla fałszywych informacji propagandowych, sprawa przestała być aktualna. W lutym 1945 roku poleciałem jeszcze raz na Węgry, do rejonu złóż ropy, do pozostającego w naszych rękach zagłębia węglowego Górnego Śląska, do Czechosłowacji i do Gdańska. Wszędzie udało mi się zjednać miejscowych pracowników ministerstwa dla naszej idei oraz znaleźć zrozumienie u generałów. W okolicach Balatonu na Węgrzech obserwowałem wówczas przemarsz kilku dywizji SS, które Hitler zamierzał użyć w zakrojonej na szeroką skalę ofensywie. Plan operacji objęty był największą tajemnicą wojskową. Toteż groteskowo wyglądało noszenie na mundurach emblematów, które wyraźnie wskazywały na formacje elitarne. Jeszcze bardziej groteskowe aniżeli ta nie zamaskowana koncentracja jednostek, przewidzianych do zaskakującej ofensywy, było przekonanie Hitlera, że za pomocą kilku dywizji pancernych obali dopiero co ustanowione panowanie radzieckie na Bałkanach. Jego zdaniem, narodom zamieszkującym południowo--wschodnią Europę już po kilku miesiącach znudziła się radziecka władza. Będąc w tych tygodniach w desperackim nastroju, wmawiał sobie, że nawet osiągnięcie początkowo niewielkich sukcesów spowodowałoby zmiany; doszłoby na pewno do powstania ludowego wymierzonego w Związek Radziecki, a ludność walczyłaby razem z nami o wspólną sprawę przeciwko wspólnemu wrogowi, aż do osiągnięcia zwycięstwa. Były to fantazje. W drodze do Gdańska odwiedziłem kwaterę Himmlera, dowódcy Grupy Armii "Wisła". Urządził się on w Wałczu w wygodnie wyposażonym pociągu specjalnym. Byłem przypadkowo świadkiem, jak podczas rozmowy telefonicznej z generałem Weissem Himmler stereotypowo odrzucił wszystkie argumenty, które przemawiały za oddaniem straconej pozycji: "Dałem przecież panu rozkaz. Odpowiada pan za to głową. Każę pana pociągnąć do osobistej odpowiedzialności, jeśli utracimy pozycję". Gdy nazajutrz odwiedziłem generała Weissa w Stargardzie, dowiedziałem się, że pozycję w nocy oddano. Weiss nie wyglądał na przejętego groźbami Himmlera: "Nie angażuję moich -oddziałów do realizacji niewykonalnych żądań, opłacanych ciężkimi stratami. Czynię tylko to, co jest możliwe". Z groźbami Hitlera i Himmlera zaczynano się już nie liczyć