Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
To on po- wiadomił ich o podstępie; pobiegli, a on zatrzymał się za hałdą. Wybiła szósta, ziemiste niebo przy- bladło, rozjaśniło się czerwonawą jutrzenką, gdy u wylotu jednej z dróżek ukazał się ksiądz Ranvier wysoko podnosząc sutannę i odsłaniając chude nogi. Każdego poniedziałku odprawiał mszę w kaplicy klasztoru położonego z drugiej strony kopalni. — Dzień dobry, mój przyjacielu! — zawołał gło- śno zmierzywszy młodego człowieka swym płomien- nym wzrokiem. Ale Stefan nie odpowiedział. W dali pomiędzy drewnianymi kozłami le Voreux dostrzegł sylwetkę kobiecą i rzucił się ogarnięty niepokojem, gdyż wydało mu się, że to Katarzyna. Od północy Katarzyna błąkała się po drogach. Wróciwszy do domu Chaval wyrzucił ją z łóżka, krzycząc, żeby natychmiast wynosiła się drzwiami, jeżeli nie chce wylecieć oknem. Płacząca, na pół ubrana, pobita, musiała zejść na dół pożegnana kop- nięciem. To brutalne rozstanie oszołomiło ją, usiadła na kamiennym słupku przy drodze i spoglądała na szynk czekając wciąż, że Chaval ją zawoła. To prze- cież niemożliwe, na pewno śledzi ją wzrokiem i po- wie jej, żeby wróciła, gdy zobaczy, jak drży z zim- na, opuszczona i bezdomna. Po dwóch godzinach, przemarznięta do szpiku koś- ci, jak pies wygnany na ulicę, wstała i odeszła. Po chwili zawróciła, lecz zabrakło jej odwagi, aby za- wołać czy stukać do drzwi. Wreszcie oddaliła się szo- są, z myślą, że pójdzie do osiedla, do rodziców. Lecz kiedy znalazła się przed domem, ogarnął ją taki wstyd, iż ruszyła biegiem wzdłuż ogródków bojąc się, aby jej ktoś nie zobaczył, chociaż kolonia spała głębokim snem za opuszczonymi żaluzjami. Zaczęła się błąkać, najlżejszy nawet szelest budził w niej przerażenie; drżała z lęku, że mogłaby zostać zatrzy- mana i odstawiona do domu publicznego w Mar- chiennes, o którym myśl dręczyła ją jak koszmar od wielu miesięcy. Dwa razy otarła się o le Voreux, lecz wystraszyły ją podniesione głosy dobiegające z wartowni i uciekła, zadyszana, oglądając się za siebie, czy nikt jej nie goni. Uliczka prowadząca do Requillart pełna była zawsze pijaków, powraca- ła do niej jednak w nadziei, że spotka tam tego, któ- rego odepchnęła przed paroma godzinami. Tego ranka Chaval miał zjechać do kopalni. Myśl o tym kazała Katarzynie zawrócić do le Voreux, chociaż czuła, że wszelka rozmowa z nim jest bez- celowa: między nimi wszystko było skończone. Jean- -Bart stanął, do pracy w le Voreux powrócić nie mogła, gdyż Chaval, który bał się, iż go skompro- mituje, zagroził, że zrobi z nią porządek, gdyby się tam pokazała. Cóż więc miała robić? Iść gdzie in- dziej? Zdychać z głodu? Znosić razy każdego męż- czyzny, który ją weźmie? Wlokła się potykając o ko- leiny, z obolałymi nogami, ubłocona do pasa. Odwilż przemieniła drogi w rzeki błota, Katarzyna tonęła w nich nie ośmielając się nawet usiąść na kamie- niu, aby odpocząć. Rozwidniło się. Katarzyna zobaczyła plecy Cha- vala przezornie okrążającego hałdę, a w chwilę później dostrzegła Lidkę i Beberta wyglądających z kryjówki pod stosem kopalniaków. Spędzili tam noc na czatach, nie mając odwagi wrócić do domu, gdyż Janek kazał im czekać. I podczas gdy on spał w Requillart, pijany mordem, dzieci objęły się ra- mionami, aby się ogrzać. Wiatr gwizdał pomiędzy balami, a one kuliły się jak w opuszczonej chatce drwale. Lidka nie śmiała wyjawić na głos swych cierpień małej kobietki, którą bije jej władca, tak samo jak Bebert nie znajdował dość odwagi, aby poskarżyć się, że policzki puchną mu od razów herszta; ale doprawdy przebrał on już miarę nara- żając ich na niebezpieczeństwo w swych zawadia- ckich wyprawach, a później odmawiając podziału łupów. W sercach dzieci podnosił się bunt i ucało- wały się wreszcie mimo zakazu Janka i jego gróźb, że niewidzialna ręka wymierzy im wtedy policzek. Lecz nie wymierzyła, a one ściskały się dalej, nie myśląc o niczym więcej, zamykając w tej łagodnej pieszczocie całe ich długo tajone uczucie, wszystko, co w nich było udręczonego i spragnionego czułości. Przez całą noc ogrzewali się w ten sposób nawzajem, tak szczęśliwi w głębi swej kryjówki, że nie przy- pominali sobie, aby kiedykolwiek — nawet na świę- tą Barbarę, kiedy jedli pączki i pili wino — było im lepiej. Niespodziewany głos trąbki przejął Katarzynę dreszczem. Wspięła się na palce i zobaczyła, że żoł- nierze na posterunku chwytają za broń. Nadbiegł Stefan; Bebert i Lidka jednym skokiem opuścili kryjówkę. W świetle wschodzącego dnia zbliżała się od osiedla grupa kobiet i mężczyzn, gestykulując gniewnie. v Wszystkie wejścia do le Voreux pozamykano, a sześćdziesięciu żołnierzy z bronią u nogi zagra- dzało dostęp do jedynych drzwi, jakie pozostały otwarte, wąskimi schodami prowadzących do nad- szybia. Kapitan ustawił żołnierzy w dwóch rzędach; za sobą mieli ścianę, aby nie można ich było zaata- kować od tyłu. Z początku grupa górników przybyłych z osie- dla trzymała się w pewnej odległości. Było ich naj- wyżej trzydziestu, rozmawiali hałaśliwie i bezładnie, zastanawiając się, co robić. Maheudka, rozczochrana, w chusteczce zawiąza- nej byle jak, ze śpiącą Estelką na ręku, przybiegła pierwsza i powtarzała gorączkowo: — Nie wpuszczać i nie wypuszczać nikogo! Żebyś- my ich tam przychwycili wszystkich! Maheu przytakiwał jej słowom, gdy tymczasem stary Mouque nadszedł właśnie z Requillart. Nie chciano go przepuścić, lecz on wyrwał się mówiąc, że czy jest rewolucja, czy nie, konie i tak muszą dostać owsa. A zresztą jeden koń zdechł i czekają tam na niego, żeby zwierzę wywieźć. Stefan pomógł stajen- nemu uwolnić się od strajkujących, a żołnierze wpuś- cili go do wnętrza, żeby zjechał